niedziela, 12 maja 2013

18. Zatrzymaj mnie, nie daj mi odejść!

Monotonny szelest kropel deszczu na szybach już od dłuższego czasu istniał w jeszcze sennej świadomości Dos Santosa, ale to krótki, zdziwiony okrzyk Bartry zupełnie pozbawił go resztek snu.
-Wstawaj, co ty tu robisz! Zaraz będzie obchód, a ty... Nie powinno cię tu być!
Fragmentem świadomości wyczuł, że Marc szarpie go za ramię. Zignorował to, chcąc ukraść dla siebie jeszcze trochę snu i potrzymać w ręce ciepłą dłoń Isabel. Pewnie to tak zirytowało Marc'a, pomyślał nieprzytomnie.
-Niech pan go zostawi, został tu na noc, bo pacjentka go prosiła. - Nieuniknione starcie z gniewem Bartry powstrzymała pielęgniarka.-Bała się zostać sama, źle się czuła....-kobiecy głos się zniżył nieco, a wzmógł się hałas odsuwanych rolet okiennych-lepiej będzie spełnić trochę jej zachcianek teraz.
-To znaczy...? - Spod przymrużonych powiek zobaczył mieszaninę smutku i strachu na twarzy przyjaciela.
-To znaczy, że wyniki panny Isabel są gorsze. Przykro mi, panie Bartra... Więcej panu powie na pewno lekarz. 
Dos Santos zamknął oczy i stwierdził, że lepiej będzie przespać tą nieuchronną lawinę złych wieści i ciężkich decyzji. Wolałby się w ogóle nie budzić, czuł, że ten dzień nie będzie dobry.
Bębnienie deszczu o szyby wzmocniło się, wpędzając Jonathana w jeszcze gorszy, o ile to było możliwe, nastrój. Wciąż nie zamierzał otworzyć oczu i wrócić do życiowej rutyny. Bał się widoku twarzy Bartry. Mimo wszystko uznał, że już koniec przedstawienia. Usiadł na łóżku, niemrawo uśmiechając się do przyjaciela i próbując wykrzesać z siebie choć trochę entuzjazmu do życia. Delikatnie wyplątał się z ręki Isabel, a gdy podniósł wzrok, ujrzał podejrzliwe spojrzenie Marc'a.
-Cześć, Marc.
-Jonathan... Daj sobie spokój. Wiem, że nie spałeś. Co tu robisz? - chyba nie zamierzał dać za wygraną.
-Ach... Zostałem z nią w nocy. Poprosiła mnie. W sumie to... tak jakby jesteśmy razem. - Dos Santos poczuł, że pieką go policzki.
Marc pokręcił z niedowierzaniem głową, wgapiając się w Meksykanina.
-Jonathan... Jesteś... Uch. - machnął ręką, a potem podszedł i złapał go za ramiona. - Jonathan, właśnie tego się bałem! Widziałem, jak na nią patrzysz... Wiedziałem, że Isabel cię kocha, ale...
-Wiedziałeś?! - wydusił z siebie Dos Santos z osłupieniem.
-Nie musiała mi mówić, jestem jej bratem. To było widać. - potrząsnął głową. - Jonathan, kocham was oboje, to moja siostra, a ty jesteś moim najlepszym przyjacielem, ale... To będzie cię bolało. Zdajesz sobie sprawę z tego, w co się pakujesz? Wystarczy, że ja z nią jestem...-nie skończył, bo załamał mu się głos. Ale Jonathan doskonale wiedział, co chciał mu przekazać Bartra. Posadził przyjaciela obok siebie i poklepał go po ramieniu.
-Z uczuciami nie wygrasz, Marc. Kocham ją... I robię to dla niej. I przejdziemy przez to razem. W trójkę, tak jak do tej pory.
Marc pokiwał głową i krótko uścisnął go w podziękowaniu.
-O, cześć, Marc, już cię tu przywiało? Która godzina? - Zapadłą nagle ciszę przerwał głos Isabel, którą najwyraźniej musieli obudzić tą intensywną konwersacją.
-Jest ósma, to nie tak wcześnie. - Bartra zmusił się do uśmiechu. - Dobrze, że się obudziłaś, zaraz będzie obchód.
Dos Santos odwrócił się do okna, zza którego widać było szarobury, deszczowy świat. Nie mógł patrzeć na bladą twarz dziewczyny. Na korytarzu dało się słyszeć zbliżające się głosy i kroki.
-Już idą. - poinformował i spróbował się uśmiechnąć.

Za oknem lśnił w deszczu świat, a krople ulewy rozmywały się na szybach. Na ulicy nie było nikogo, było szaro, tym bardziej, że zapadał powoli zmierzch. Jonathan dotknął bezwiednie kropelek ściekających wzdłuż szyby w dół. Krople wyglądały jak łzy. To tak oczywiste, że aż się o tym nie myśli.
Nie lubił deszczowych dni, bo przypominały mu ten inny, który był najpiękniejszym i najgorszym jednocześnie. Świat po deszczu jest czysty, tak bardzo...nowy. Ale dla niego, w tamtym dniu, zmienił świat na koszmar.
Po dłuższej chwili bezmyślnego wpatrywania się w ulewę za szybą, ujrzał czerwony parasol, tak płomienny, że nietrudno było go z czymkolwiek innym pomylić. Pod parasolem kuliły się dwie postacie, zmierzające najwyraźniej w stronę furtki jego własnego domu.
Odstawił na blat kuchennego stołu kubek z ciepłą jeszcze czekoladą, która wyjątkowo dziś mu nie pomagała i podszedł do domofonu, by wpuścić przemoczonych gości do ciepłego wnętrza domu. Skoro czekolada, ulubiony napój nie pomogła, to możliwe, że zrobią to przyjaciele.
-Cześć, Camilla,co was wyciągnęło z domu w tak psią porę? - nie mógł się nie uśmiechnąć, widząc całkowicie przemoczoną, mimo obszernego parasola, przyjaciółkę, a za nią, zamykającego drzwi Xaviego.
-Och, no wiesz, jak możesz wątpić w naszą inteligencję. Xavier przypomniał sobie, że nie znosisz deszczu, więc... więc przyjechaliśmy do ciebie, trochę rozruszać ten twój smętny i samotny humor. Swoją drogą nie rozumiem, dlaczego wciąż mieszkasz sam, naprawdę nie możesz sobie znaleźć towarzystwa, a może Bartra by chciał znaleźć sobie dzie...
-Dość, Camilla, dość. - przerwał jej rozkręcający się monolog Xavi.- Już przesadziłaś. - dodał, widząc zapowietrzającego się Dos Santosa. - Wykaż trochę empatii, przecież zawsze miałaś jej aż za dużo...
-No, już dobrze, przecież wiecie, że nie chciałam, po prostu przebywanie w domu z dorastającym, zbytnio ruchliwym chłopakiem może człowieka wykończyć.
-O mnie mówisz? zapytał z głupia frant Xavi.
-No chyba, nie, czy ty jesteś dzieckiem?! Może w niektórych sytuacjach tak, ale teraz mówię o twoim synu!
A tak w ogóle to chciałam dodać, że Lea...
-Ja chciałem dodać, że z nas dwojga to ja mam więcej dzieci na karku, a dokładniej w La Masii!
-Czy ty mi kiedyś dasz dojść do słowa?- zdenerwowała się Camilla, a Jonathan się uśmiechnął. - No więc chciałam dodać, że Lea nie przepuści żadnej sytuacji rokującej dobrą zabawę i pewnie się zaraz tutaj zjawi, jako, że Bojan jest w Sevilli, bo podobno znaleźli tam jakiś talent.
-Dobrze, nie kłóćcie się. Chodźmy do kuchni, macie ochotę na czekoladę? - Dos Santos zamaskował rozbawienie wywołane przez oburzone miny przyjaciół i nie czekając na nich, ruszył do kuchni.
-Nie wiem jak on, ale ja chętnie się napiję - oznajmiła Camilla, nie zaszczycając męża spojrzeniem - poza tym, przyniosłam ci zdjęcia z ostatniej klubowej fety. Na pewno będziesz chciał oglądnąć.

-Jonathan, podasz mi szklankę?
Skinął głową i wziął szklankę wypełnioną do połowy wodą. Podał dziewczynie, obserwując, jak sączy powoli jej zawartość bladymi, ledwo różowymi  ustami. Podziękowała mu i oddała szklankę, a potem, nie patrząc na niego, zawinęła się z powrotem w kołdrę. Byli sami od kilku godzin, bo Bartra, po usłyszeniu tego, co powiedział doktor Ortega, wyszedł z sali, trzaskając drzwiami i poszedł prosto w ulewny deszcz, by gdzieś pojechać, wyładowując swoją wściekłość, zapewne do domu. Jonathan zrobiłby dokładnie to samo, ale czuł że musi zostać z ukochaną dziewczyną i jakoś jej pomóc, choćby samą obecnością.
Ale nie bardzo potrafił,, tym bardziej, że wszyscy już wiedzieli, że to koniec. Że wszystko przyspieszyło i Ortega podawał w wątpliwość sam sens operacji.
Dos Santos czuł, że musi walczyć, choćby i za siebie i Isabel. Musi być happy end, musi, bo nie tak sobie to wszystko wyobrażali.
-Isabel, spójrz na mnie. Isabel, proszę...
-Jonathan, daj mi spokój. To wszystko nie ma sensu.
-Nie mów tak, no coś ty. - próbował brzmieć dziarsko, ale chyba mu nie wyszło. Przysiadł ostrożnie na łóżku i wziął jej drobną rękę w swoją własną. - Isabel, kocham cię i nic na to nie poradzisz. Nawet, gdybyś mi powiedziała tej nocy "nie", to i tak by to nie zmieniło moich uczuć. Przejdziemy to razem a tak będzie lżej i tobie i mnie. Proszę, nie zaprzeczaj, wiem, że chcesz to zrobić, ale nie masz racji.
Słaby uśmiech dziewczyny potwierdził jego słowa. 
-Marc też tu będzie, tak długo jak będziesz chciała nas widzieć... Jesteś jego ukochaną siostrzyczką bliźniaczką... 
-Taak, bliźniaczką - parsknęła śmiechem Isabel. - Tym bardziej, że ja mam urodziny w lipcu, a on w lutym.
-Och, wiesz, o co chodzi, jesteście do siebie tak podobni. I rodzice też dla ciebie tu będą... Wiesz o tym, prawda? Musimy walczyć, obiecaj mi to.
-Jonathan, ja już nie mam siły. Próbuję, uwierz mi. Ale to jest chyba silniejsze. Nie potrafię. Tak bardzo mi żal ciebie i Marc'a, rodziny i wszystkich przyjaciół... Jonathan, przepraszam, chyba się poddałam.
-Nie wolno ci się poddawać, pamiętaj. - przykazał jej surowo Dos Santos. - A teraz napij się jeszcze wody i zadzwonimy po Marc'a, żeby przyjechał, dobrze?
-Jeśli jest u rodziców to nie dzwoń. A może... może mama przywiezie mi zdjęcia. Chciałabym je zobaczyć. Wybrażasz sobie małego Marc'a?
Zaśmiał się cicho, całując ją w czoło, by ją pocieszyć i ukryć napływające do oczu łzy.
-Chyba nie. Ale zadzwońmy.

-Pozbieraj to. I poukładaj. -nakazał Xavi. - Camilla nie będzie zachwycona jak wrócisz, to przecież portfolio, które jutro ma oddać do redakcji! Pokazała te zdjęcia tylko nieoficjalnie...
-No dobra, dobra, nie produkuj się już! - z cichym sapnięciem schylił się pod łóżko i zaczął zgarniać wszystkie rozsypane zdjęcia. - Nieoficjalnie, mówisz? Przecież mam prawo zaakceptować, które zdjęcia mej skronnej osoby chcę oddać pismakom.
-Wiem, wiem - Xavi uniósł ręce do góry i się zaśmiał. - Ale to nie znaczy, że możesz rozwalać poukładanie chronologicznie fotki. Zachowujesz się jak dziecko, już nigdy więcej nie dotkniesz baileys'a.
Bo po jednym kubku z czekoladą skończyło się na czekoladzie z baileys'em.
-Oj, Jonathan, co z twoją legendarną, mocną głową? - zaśmiała się Lea, wchodząc do kuchni, a za nią wbiegła jej 15-letnia córeczka.
Dos Santos uśmiechnął się, gdy nastolatka usadowiła się obok niego. Zaraz jednak ten uśmiech zszedł z jego twarzy na widok szarej koperty, po której było jeszcze widać  niegdysiejszy niebieski kolor, a która trzymała w ręku Camilla.
-Przepraszam cię, Jonathan, ale gdy kładłam sweter Isabel na szafce w przedpokoju, to niechcący strąciłam twoje swetry i miedzy nimi było to... -zawahała się, a potem dodala - Jonathan, co to jest?
Dos Santos chwilę patrzył na grubą kopertę w rękach przyjaciółki, potem po kolei powiódł wzrokiem po twarzach obecnych w kuchni osób.
-Jak chcesz, to zobacz.  - postarał się brzmieć pewnie. - I tak... I tak kiedyś by to wyszło.
Camilla kiwnęła głową i wyciągnęła z koperty jej zawartość. Zaraz też rozszerzyły jej się oczy i zszokowana zatkała dłonią usta.
-Zaraz,czy to znaczy, że  ty... Czy wy...? Och, Jonathan...
-Tak, Camilla.

Isabel z ciekawością oglądała  album ze zdjęciami małego Bartry. Właśnie przewracała ostatnią stronę i nawet podkpiwającemu z nich Dos Santosowi było szkoda, że zdjęcia się już skończyły i już nie zobaczy więcej słodkich minek sześcioletniego Marc'a i upaćkanej lodami siedemnastoletniej Isabel, której też została poświęcona część albumu, od momenty kiedy stanęła w progu rodziny Bartra i poprosiła o przenocowanie jakiś czas. Niezauważalnie stała się po prostu częścią rodziny i teraz trudno było pomyśleć ze to się nagle skończy. Ostatnie zdjęcie było zrobione gdzieś na Tibidabo, gdzie Marc przytulał siostrę wraz z rodzicami, a z tyłu kręcił się Dos Santos, który, choć nie chciał być na zdjęciu, to i tak został na nim uwieczniony.
Isabel zamykając album dostrzegła jeszcze kilka zdjęć wsuniętych za oprawę i wyciągnęła je, by się im przyjrzeć. Ślubne zdjęcie rodziców Marc'a.
-Wiesz, co jest najgorsze? - spytała Dos Santosa po dłuższej chwili milczenia. - To, że ja nigdy nie będę mieć takiej sukni ślubnej, w ogóle ślubu... Przed tobą jeszcze życie, a dla mnie się ono skończyło.  I ty, Marc... Popatrzyła na brata. Ciesz się życiem, bo jest piękne.
-Isabel, ja cię kocham, rozumiesz?  I nigdy cię nie przestanę kochać. Jeśli chcesz mieć ślub... Możemy go wziąć. Mówię poważnie, kochanie - dokończył, widząc jej niedowierzające spojrzenie. - W szpitalu jest kaplica.
-Jonathan... - zaczął wolno Marc Bartra, ale Dos Santos mu przerwał.
-Jestem całkowicie poważny. Nikogo nie będę kochał tak, jak Isabel.
-Chciałen tylko powiedzieć, że mały poczęstunek możemy zrobić  na tarasie albo w ogrodzie. Szpital Sant Pau na szczęście nie jest taki ponury.

-Naprawdę wzięliście ślub? - zapytała wstrząśnięta Lea, patrząc na zwitek papierów i kilka zdjęć.
-Tak. Aprobata Bartry była dla mnie najwspanialszą rzeczą. Ich rodzice bez trudu się zgodzili.
-A świadkowie? - zapytał niepewnie Xavi.
-W sumie... Był jeden. Marc... No, dobra, mama Bartry też coś podpisywała, ale co, to nie pamiętam. Byłem...zdenerwowany. Byli jej rodzice, był Giovanni... Ale Isabel wyglądała pięknie. Miała taką ładna sukienkę...
-Obrączka? - zapytała słabo Camilla.
-Ale przecież wujek ją ma. - Odezwała się mała Isabel.
-Isa, to nie jest... - zaczęła łagodnie Lea, spoglądając na skromny pierścionek z białego złota, który zawsze nosił  Meksykanin.
-To jest obrączka. - z rezygnacją przyznał Jonathan. - Tylko przełożona na drugą rękę i... Tak, nie miała wyglądać klasycznie. To był pomysł Isabel.
- Och, Jonathan. I dlaczego nic nie powiedziałeś? Trzymałeś to w tajemnicy tyle lat?
-Lea... To było zbyt trudne, naprawdę. Naprawdę ją kochałem... Kocham nadal. Nie chciałem też litości i głupich komentarzy. Wybaczysz mi? I... Błagam, nie pytaj o nic więcej.

_______________
Zatrzymaj mnie, nie daj mi odejść, zapomnę cię, nie będzie już nic... 
Cienie we mgle, jak znajdę drogę?
Jutro już nikt, a dziś jeszcze my...
Chrzanić melodramatyzm, uwierzycie, że mi się chce teraz płakać? :<
Ale Wy nie płaczcie, ktoś tu musi być twardy. Tak więc już prawie wszystko jasne. To już końcówka, przebrnięcie to ze mną?
Pozdrawiam i ściskam :)
graffiti