czwartek, 11 lipca 2013

Epilog.

                        It is the end, you know.


Nie przyszedł do Lei i Bojana, tak jak go prosiła mała Isabel.
Nie przyszedł, bo stwierdził, że już czas zrobić skok na głęboką wodę i zaprosił przyjaciół do swojego domu, w którym już od lat nie robił żadnych imprez.
Teraz ten dom lśnił wesoło światłami, a on siedział z Marc'iem Bartrą w salonie i się śmiali. Bez żadnych wyrzutów sumienia.
-Daj to twoje meksykańskie cudo - Bartra mówił o popisowej potrawce Jonathana. - Jestem już głodny!
-Wytrzymaj jeszcze trochę, nie ma jeszcze całej reszty. Zapewne spóźniają się przez Bojana.
Bartra zachichotał.
-Pewnie masz rację... O, dzwonek. To chyba oni- dokończył już do pleców Dos Santosa, który wyszedł do przedpokoju.
Cały klan Iniesta-Hernandez-Krkic władował się naraz do domu Jonathana, który z uśmiechem patrzył na to zbiorowisko.
Jak zawsze Camilla miała wiele do powiedzenia.
-Jonathan, tak mi przykro, że wyciągnęłam od ciebie kwestię tego ślubu... Przepraszam, może nie chciałeś ... - zaczęła, zupełnie nie wiedząc jak to ująć w słowa.
Dos Santos przerwał jej z uśmiechem.
-Cam, wszystko w porządku, i tak miałem wam powiedzieć. Po prostu przyspieszyłaś rozwój wydarzeń, ujmijmy to w ten sposób.
Lea przyglądała się uważnie lekko uśmiechniętej twarzy Jonathana.
-Moja własna córka powiedziała mi, że wygląda na to, że...
-Tak. - powiedział po prostu Jonathan.
-Tak się cieszę! - pisnęła zupełnie jak mała dziewczynka, ściskając przyjaciela.
-To nie znaczy, że nie żałuję, że jej tu nie ma.. Cieszyłaby się, widząc was wszystkich w moim mieszkaniu.
-Cieszy się. I jest tu na pewno. - zapewniła go poważnie Lea. - I jest szczęśliwa, widząc cię już spokojnego... szczęśliwa tak, jak na tym zdjęciu - wskazała na dużą fotografię, którą Dos Santos  powiesił na ścianie przedpokoju. Zdjęcie z ich ślubu... Jego ulubione, na którym stali przy różach, które tak się Isabel podobały. Niewiele miał tych zdjęć i cieszyły go tym bardziej. Pomyślał, że pokaże je przyjaciołom.
-Dziękuję, Lea, za wszystko. - ścisnął jej rękę.
-Chodźcie, chodźcie, jestem już głodny! - zawołał z salonu Bartra.
-Nie tylko ty! -zapewnił Bartrę Bojan, wchodząc do salonu i potykając się na progu.
-Jak zwykle - skomentowała Lea, kręcąc głową. - Nawet na weselu nie potrafiłeś normalnie przejść przez drzwi!
Dos Santos zaśmiał się.
-To prawda? - zapytał Camillę - Szkoda, że tego nie widziałem. Nie było mnie na tym weselu...
-Przygotowałam się na to pytanie - odpowiedziała, wskazując Xaviego z dwoma albumami - W sumie to... jesteśmy kwita. Ty nie byłeś u nas, my nie byliśmy u ciebie.
Skinął głową na znak zgody i zostawił ich w salonie, idąc podgrzać jedzenie. Gdy wrócił z całym stosem tortilli na talerzu, wszyscy świetnie się bawili, oglądając zdjęcia. Skupili się wokół Xaviego, który trzymał rozłożony na kolanach duży album.
-Nie było cię wujku na weselu rodziców, prawda? - zapytała Isabel - Nie widzę cię na zdjęciach.
-Nie było mnie, masz rację - przytaknął, rozkładając talerze. - Byliśmy z wujkiem Marc'iem tylko w kościele.

Nie był na podwójnym weselu Xaviego i Camilli, Bojana i Lei. Brali ślub pięknego, wrześniowego dnia, dwa miesiące po pogrzebie Isabel.
Wciąż był w tak kiepskim stanie psychicznym, że przeprosił przyjaciół za nieobecność zaraz po Mszy ślubnej.
Zresztą, niby był na ślubie, ale niewiele z niego pamiętał.
Tylko tyle, że był naprawdę piękny, a obie siostry wyglądały wręcz widowiskowo w obszernych, bogatych sukniach.

Nie zdążył podejść, by zobaczyć choć jedno zdjęcie, bo znów zadzwonił dzwonek i musiał wpuścić do środka Pedrito z Alex i Ainą, niezbyt zachwyconą tym, że musi przyjść o kulach.
-Cześć stary - przywitał go dziarsko Pedro. - Przywiozłem ci jeszcze jednego gościa, prawdę mówiąc, zgarnąłem go z dworca, bo nie wiedział gdzie iść. - Machnął ręką za siebie.
Za nim stał Jorge Lorenzo i niepewnie się uśmiechał.
-Nie podałeś mi adresu. - Wyjaśnił.
-Przepraszam! - szczerze powiedział Dos Santos i wyciągnął do niego rękę. - Wchodź. Właśnie odgrzałem tortillę.
Uśmiechnął się na samo wspomnienie wczorajszej dwugodzinnej rozmowy telefonicznej, podczas której sobie wszystko wyjaśnili. Cóż... w bardzo konkretny i dosadny sposób. Prawdę mówiąc, ta rozmowa w połowie była kłótnią, ale stanęło na tym, że w końcu Dos Santos przemógł swoje uprzedzenia i wyciągnął do Lorenzo rękę na znak zgody. Tym symbolicznym gestem było zaproszenie go do siebie właśnie na to spotkanie.
Prawdę mówiąc, było to pierwsze spotkanie na którym, na razie, się nie kłócili. Nie zamierzał się kłócić, w końcu dotarło do niego, że to nie ma sensu.

Niewiele pamiętał z pierwszej poważnej kłótni, kiedy to siedział nad grobem Isabel w pierwsza noc po pogrzebie. Jorge również tam przyszedł, a wtedy rozżalony Dos Santos wygarnął mu wszystko co myślał.
Choć nie pamiętał już, co to dokładnie było.
Prawdę mówiąc, niewiele pamiętał również z pogrzebu Isabel. Był wtedy tak nafaszerowany lekami na uspokojenie, a i tak niewiele mu pomogły. Patrzył na całą ceremonię i nie potrafił pojąć, jak to się mogło stać.
Mimo, że wiedział, że tak będzie.
Chyba nigdy nie byłby na to gotowy.

Rozmowa gładko się toczyła, młodzież siedziała w swoim gronie, co chwila wybuchając śmiechem. Zresztą podobnie, jak dorośli, bo Pedro Rodriguez znów opowiadał wszystkie dowcipy jakie znał. I za każdym razem dorzucał coś nowego.
-Wiecie co? - odezwał się nagle Dos Santos - Zauważyliście, że w zasadzie nie ma  dowcipów o miłości? Takich... w dobrym stylu? I o kilku innych najważniejszych rzeczach?
-Możliwe! -zgodził się Pedro, obejmując mocniej Alexandrę. Xavi z Camillą popatrzyli na nich z zainteresowaniem, a Iniesta się uśmiechnął.
- Tylko nie mówicie teraz, że nie warto się kłócić i tak dalej... Nie zniosę takich morałów - zaprotestował Bojan, odrzucając w przekomiczny sposób tradycyjnie za długą grzywkę z czoła - Nie lubiłem tego jako dziecko, nie lubię i teraz...
-Nie miałem zamiaru tego mówić - uspokoił go Jonathan - Bo Pedro już to chyba zrozumiał. I ja też... - popatrzył z lekkim uśmiechem na Jorge Lorenzo, który skinął potakująco głową.
-I nie tylko wy - zauważyła Lea, zerkając na Juniora, który trzymał nieśmiało Ainę za rękę.
-Myślę, że najważniejsze, zawsze jest gdzieś głęboko w nas i ... wcześniej, czy później musimy się z tym zacząć liczyć - dodał po namyśle Pedrito.
-Cóż, wiem o tym - odezwał się nagle Jorge Lorenzo. - I przepraszam jeszcze raz, ciebie, Jonathan i ciebie, Marc.
- W porządku. - odezwał się Bartra.
Jonathan tylko się uśmiechnął.
Czuł się szczęśliwy.
Miał przyjaciół i piękne wspomnienia tamtego lata, które już zawsze pozostanie najważniejszym w jego życiu. I kiedyś ta historia, jego i Isabel, się dokończy tak naprawdę. Ale to kiedyś...
Na razie - był bardzo wdzięczny przyjaciołom, bo rzeczywiście, bez nich nie poradziłby sobie.
Było wszystko w porządku.


                                                                Koniec.


_______________
Najważniejsze pozostało w nas, 
tacy tez będziemy za sto lat,
gdy zapytasz, ja odpowiem - tak.

Tym epilogiem już tak naprawdę kończę via blaugrana.
Miał wyglądać troszkę inaczej, ale w trakcie pisania poszedł w inną stronę xD Nie bójcie się - koniec byłby taki sam, może trochę mniej, hm filozoficzny ;)

Drogie czytelniczki, nie macie pojęcia, jak bardzo jestem Wam wdzięczna, że dotrwałyście ze mną do końca. Dziękuję Wam, za poświęcony na losy Jonathana i Pedro czas, za każdy komentarz (a każdy z nich był naprawdę piękny), za to, że czytałyście to przede wszystkim.
Najbardziej chcę podziękować Dolence (twoje komentarze to jak kolejna historia! :) ) i Savonie/Vi, bo wiecie, jak ciężko mi było z ta historią. Tym bardziej się cieszę, że to czytałyście...
Zielona, Konstancja i Nat - wasze spostrzeżenia były bardzo cenne, trzeźwe uwagi co do nieścisłości w fabule pomogły uczynić tego bloga choć troszkę lepszym. Dziękuję za wytrwałość :)
Dziękuję także wszystkim innym czytelnikom, którzy byli, może czytali, a nie komentowali (skądś te prawie 5000 wyświetleń się musiało wziąć - jestem w szoku!), albo przestali komentować ;)

Mam nadzieję, że ta historia się Wam naprawdę podobała...:) I za to dziękuję.
Mogę dodać tylko, że mi szkoda, że nie mogłam bardziej rozwinąć wątków bohaterów z plaza catalunya.. Widzicie, początkowo to miał być tylko blog o Pedrito albo o Dos Santosie. Stwierdziłam jednak, że historia Isabel jest zbyt ciężka, żeby ją zaserwować solo i zmiksowałam oba wątki, co zaskutkowało odstawieniem na bok Xaviego i spółki. Zrobiłam jednak co mogłam ;)
Isabel miała być łyżwiarką ;) Nie chciałam jednak gmatwać tej historii bardziej...I tak ciężko się było połapać xD
Dumna jestem jednak z tego, że trzon opowieści pozostał niezmieniony od początku do końca i że doprowadziłam do końca bloga, a były chwile, gdy go chciałam zawiesić...

Co będzie dalej?
Graffiti robi sobie urlop. Do końca lipca.
Na pewno dokończę ostatni skok. Tego możecie być pewne.
Co z historią Silvy? Jest tam prolog, ale... Nie ma pomysłu na dalszą część. Ze smutkiem więc mówię, że prawdopodobnie nic z tego nie będzie, albo napiszę całość i dopiero wtedy ją wstawię. Na pewno was poinformuję, jeśli tak się stanie. Chciałabym, żeby tak było.
Wtedy spotkałybyśmy się TU.

Jeszcze raz Wam wszystkim bardzo dziękuje, ostatni raz na via blaugrana. Dziękuję w imieniu moich bohaterów xD

Ściskam Was wszystkie, do zobaczenia ! :)
graffiti.

piątek, 28 czerwca 2013

20. I'm grateful to die, to live once again.

Zanim przeczytacie ostatni odcinek, bardzo Was proszę o przesłuchanie tej piosenki. Tekst jest dość ważny, właściwie Dolenka ma rację, że mógłby być piosenkę przewodnią do całego via blaugrana.

A teraz zapraszam na odcinek ;)


Wilgotne, parne powietrze po krótkiej letniej burzy wypełniało zapachem kwiatów i mokrej trawy całe niewielkie pomieszczenie, którego drzwi zostały szeroko otwarte na ogród. Białe kwiaty ozdabiające całe pomieszczenie wraz z zielonymi liśćmi tworzyły uroczy, romantyczny nastrój.
Splótł swoje śniade palce z jej bladą, drobną rączką, na której od kilkunastu chwil lśnił pierścionek z białego złota, który wyglądem przypominał delikatnie splecione żyłki. Nie chciała tradycyjnej wersji.
-Kocham cię! - szepnął, chcąc ją pocałować, ale ona przekornie zasłoniła się bukietem kwiatów, więc jego nos trafił w sam środek białych, drobnych kwiatuszków. - Kochanie... - mruknął, odsłaniając jej twarz i całując ją z uczuciem.
Jej radosny uśmiech wynagrodził mu wszystko.
-Chodźmy, już na nas czekają - objął ją ramieniem i się uśmiechnął.
Wyszli na oświetlony łagodnym słońcem zielony ogród.

-NIE, CHOLERA.
Jonathan usiadł na łóżku, wybudzając się nagle ze snu. Czuł jak mu wali mocno serce i musiał chwilę odczekać, żeby się uspokoiło.
Potem zerknął na zegarek, choć właściwie nie musiał. Za oknem szarzał już świt, było jasno. Zegarek pokazywał 4:30.
Tak dawno mu się to nie śniło. Kiedyś wspomnienia tego dnia nawiedzały go w snach niemal codziennie, kończąc się sugestywnymi, dokładnymi do bólu scenami tego, co się stało kilka dni później. I zawsze po tym budził się nad ranem i nie mógł już spać.
Tej nocy też pewnie tak będzie, pomyślał, zwlekając się smętnie z łóżka. Podszedł do okna zgarniając po drodze butelkę wody i spojrzał na uśpioną jeszcze Barcelonę.
Przeciągnął się kocim ruchem, aż mu chrupnęły kości w stawach i pomyślał, że skoro i tak już nie zaśnie, to warto byłoby się przejść. Wyciągnął z szafy szarą bluzę z kapturem, jeansy i przebrał się szybko.
Nie bawił się w golenie, o tak wczesnej porze i tak nikogo by nie spotkał.
Gdy wyszedł na pole, owionęło go chłodnawe, rześkie powietrze poranka. Musiało padać w nocy, bo chodnik był jeszcze mokry. Jonathan uśmiechnął się lekko, lubił świat zaraz po burzy, czy deszczu, był taki...czysty i spokojny. A on czuł się wtedy tak samo.
Gdy przechodził koło pustego przystanku, nogi same go poniosły do nadjeżdżającego leniwie tramwaju, linii wiodącej na El Viejo.

Sięgnęła ręką do listków róży, obrastających jedną ze ścian arkad, w których odbywało się skromne przyjęcie weselne. Widniały na nim drobne kropelki wody, które spadły pod wpływem jej ruchu.
Odwróciła się, wyczuwając, że przystanął obok niej.
-Ślicznie tutaj, prawda? Aż można by pomyśleć, że nie jesteśmy w szpitalu. - wciąż bawiła się listkiem, a potem przesunęła rękę na kwiatek. Spróbowała go urwać przy nasadzie, ale on łagodnie wyciągnął go z jej rąk i ułamał trochę dalej, na łodyżce z kilkoma kolcami.
-Żadna róża nie wytrzyma długo bez łodygi, musi się na niej oprzeć. - uśmiechnął się - Tak samo ludzie, nie wytrzymają długo bez miłej świadomości posiadania kogoś bliskiego, kto może pomóc.
-A kolce? - zapytała Isabel, obserwując jak je odłamuje z namysłem z urwanej róży. 
-Kolce też są potrzebne. Do obrony przed światem. Ale nie we wszystkich sytuacjach. Proszę. - Podał jej różyczkę. - Jest piękna, jak ty. Rozkwitająca...
Isabel uśmiechnęła się i pogładziła go ręką po policzku.
-Dziękuję, Jonathan.
Wciąż nie mógł się nadziwić, jak bardzo czuł się szczęśliwy, gdy się przytulała do niego z ufnością, zupełnie jakby byli na pierwszej randce. Jakby była pewna, że ochroni ją przed całym złem tego świata. Przygarnął ją do siebie mocniej, całując jej pachnące waniliowym szamponem włosy.
Uzmysłowił sobie, że właściwie nigdy nie byli na randce z prawdziwego zdarzenia. No chyba, że liczyć te wyjścia, gdy się jeszcze nie zdeklarował ze swoimi uczuciami, bo się zwyczajnie bał odrzucenia. Ale wtedy chodzili w trójkę, z Bartrą. Marc był doskonałą przyzwoitką.
Jakby z oddali dały się słyszeć kroki na wypolerowanej podłodze, a chwilę potem usłyszeli chrząknięcie.
-Zakochańce, nie chcę wam przeszkadzać, ale mama czeka już z tortem. Chodźcie! - przynaglił ich Bartra z domyślnym uśmiechem stojący własnie przy jednym z arkadowych łuków. Zza niego błysnął flesz aparatu, który mógł być tylko lustrzanką Giovanniego. Zaiste, to on szczerzył się zza pleców Marc'a.
Niechętnie oderwał się od swojej świeżo upieczonej żony i lekki ruchem dłoni wskazał jej, by poszła pierwsza za bratem. Isabel jednak wsunęła rękę w jego dłoń i pociągnęła go za sobą.
Drobny gest, a tak bardzo cieszył.

Położył kremową różę, zerwaną po drodze, na płycie nagrobnej, z zamyśleniem obserwując jej łagodnie oświetlone przez wschodzące słońce płatki. Isabel też była taka delikatna, zawsze odkąd ją znał. A te róże zawsze będą mu się kojarzyły z nią i tymi krótkimi, radosnymi chwilami, paradoksalnie, w szpitalu. Sant Pau miał wydzielony kościół w jednym z pawilonów, i to tam własnie wzięli ślub. Przyjęcie odbyło się w jednej z arkad wychodzących na wewnętrzny ogród. Na wolnym powietrzu, bardzo kameralnie.
Jonathan wiedział, że będzie wdzięczny do końca życia Bartrze, że to załatwił. Przede wszystkim za to, że nie stawiał oporu. Jego rodzice nawet nie stawiali oporów. Pamiętał jak dzisiaj, że niczego nie zamawiali, nawet tort upiekła mama Marc'a.
Poprawił różyczkę, kładąc ją w poprzek nagrobka i usiadł na ławeczce.
Słońce już wschodziło.
Siedział chwilę w ciszy, wspominając ślub. Po chwili dotarło do niego, że się uśmiecha.
Bezwiednie potarł obrączkę, jak zawsze to robił w chwilach zdenerwowania, zupełnie jakby szukał pomocy u Isabel.
Pierwszy raz od dłuższego czasu mógł myśleć o tym wszystkim bez bólu w sercu. Przypomniał sobie o pamiętniku i pomyślał, że jego ukochana byłaby z niego dumna.
-Czy to dlatego pisałaś ten pamiętnik Isabel? Żebym sobie poradził z tym wszystkim? - szepnął, wyciągając  z kieszeni sfatygowany niebieski zeszyt, z którym nie rozstawał się od jakiegoś czasu.
Otworzył ostatnie strony niemalże w transie.
"Ten ślub nie miał prawa się wydarzyć, a jednak doszedł do skutku. To było jak spełniony sen. I teraz wiem, że Jonathan miał rację. Przechodzić to wszystko z kimś jest łatwiej. Wiem, że mam brata, rodzinę, przyjaciół. Ale mam też, a może przede wszystkim - jego. Jonathan zasłużył na więcej czasu. Najgorsze jest to, że go nie dostanie. Może dlatego pisałam cały czas to wszystko. Chcę, żeby wiedzieli, on i mój brat, jak bardzo ich kochałam, choć nie zawsze to mogłam okazać. Dla ich dobra."
-Kocham cię, Isabel, zawsze cię kochałem. I wiedziałem to wszystko - odpowiedział jej bezwiednie.
Czytanie tego swoistego pamiętnika sprawiło mu wiele bólu, ale, jak się teraz z zaskoczeniem zorientował, pomogło mu spojrzeć na to wszystko jeszcze raz, w innym świetle.
Z dystansem.
Ta cała mozaika. To tylko dwa miesiące, a tak wiele się wydarzyło. Euro, Isabel, zakochany Pedro. Bartra i Lorenzo. I on sam. I cała gama uczuć, jaka wtedy im towarzyszyła; ból, żal, gniew. Miłość, oddana przyjaźń.
Przeżywając to wszystko był teraz gotów zmierzyć się z najgorszym wspomnieniem, już bez zapiekłego żalu.
Na spokojnie.

Kilka dni po ślubie Isabel się pogorszyło i przestraszony Marc zadzwonił po rodziców, oraz, nie wiedząc za bardzo co robić, powiedział o tym i Pedritowi. W rezultacie w sali dziewczyny zjawili się wszyscy najbliżsi przyjaciele, których po półgodzinie wyrzucił doktor Oreza.
Pacjentce należało zapewnić spokój.
Oczywiście lekarzowi nie udało się wyperswadować wyniesienia się stamtąd choćby na chwilę Marc'owi i Jonathanowi. Zmierzył ich więc tylko bezradnym spojrzeniem i podszedł do rodziców Marc'a, mówiąc coś tym znaczącym, lekarskim tonem.
To mogło oznaczać tylko jedno, a Dos Santos nie chciał tego słuchać.
Martwiła go blada twarz Isabel, podkrążone oczy Bartry i własne, niespokojne bicie serca.
No i obecność Jorge Lorenzo, który siedział cicho w najciemniejszym kącie pokoju.
Właśnie. 
Za jego obecność w tym miejscu i w tej sytuacji był odpowiedzialny wyłącznie on sam, Spędził sporo czasu, tłumacząc Isabel, że ważniejsze od gniewu są więzy rodzinne i że powinna mu jednak wybaczyć. Isabel w końcu mu uległa i to dlatego Jorge się tu zjawił. 
Dos Santos zadzwonił po niego osobiście, bo Marc Bartra odmówił. Nic dziwnego, Jonathan go rozumiał. Sam miałby wątpliwości, gdyby to on parę lat temu otworzył drzwi i zastał w progu załamaną, płaczącą dziewczynkę, która nie potrafiła zrozumieć, dlaczego dla jej brata ważniejsze od niej były motocykle i długie wyjazdy.
On nie miał na szczęście takich wspomnień i patrzył na sytuację dość obiektywnie.
I miał poczucie, że jednak wybaczenie jest potrzebne.
Nie tylko dlatego, że Isabel była bardzo chora.
Dlatego, że Lorenzo był jednak jej bratem.
Siedział więc teraz przy niej, ściskając jej drobną rączkę w swojej własnej i zastanawiał się nad treścią dwugodzinnej rozmowy, przy której, taktownie nie chciał być obecny, a po której Isabel zawołała go i biorąc go za rękę, przedstawiła go Jorge. I powiedziała, że dzięki niemu zrozumiała, że są ważniejsze rzeczy niż duma i gniew.
Za oknem była ciemna, gwiaździsta noc, która nastrajała do rozmyślań. Przy łóżku paliła się mała lampka, niewiele jednak oświetlająca.
-Jonathan? - intensywny tok myślowy przerwał mu cichy głos dziewczyny. - Kochasz mnie?
-Tak, Isabel, oczywiście, że tak. Wiesz przecież o tym. - zapewnił ją, zdziwiony nieco, że o to pyta. 
-Ja też cię kocham, wiesz? I będziesz o tym zawsze pamiętał, dobrze?
-Oczywiście, Isabel. Ale przecież... - zaczął i przerwał nagle, bo dziewczyna zaczęła kaszleć. - Zawołam lekarza, dobrze?
Podniósł się z krzesła równo z Bartrą, zastanawiając się, jak bardzo naruszy ciszę nocną, wołając ordynatora oddziału już z korytarza.
-Oreza będzie wiedział, co ci podać - zapewnił siostrę Marc. - Leż spokojnie.
Isabel spróbowała machnąć ręką, ale nie dała rady.
-Nie, chłopcy. - zmrużyła oczy, jakby chciała ich lepiej dojrzeć. - To już... nie ma sensu.
-Isabel... - zaczął Marc zdenerwowanym głosem. - Jak możesz...
Isabel przymknęła oczy, była chyba zmęczona. Dos Santosowi też się powinno się chcieć spać, bo było późno w nocy. Ale nie mógł. 
-Mamo? - zawołał nerwowo Marc, przysuwając się bliżej. Jego krzesło, gwałtownie odepchnięte, upadło z głośnym hukiem na podłogę. - Panie doktorze! - wrzasnął na cały korytarz, ignorując ciszę nocną.
Dos Santos zacisnął zęby i spojrzał w kąt sali
-Jorge, chodź tutaj. - Niemalże warknął.
Odwrócił się do swojej żony. Żony, pomyślał, jak to dumnie brzmi. Dziwne, że w takim momencie przychodziły mu do głowy równe błahe myśli.
-Isa, kochanie, spójrz na mnie. - poprosił, ściskając ją za rękę.
-Kocham cię, Jonathan. I ciebie też Marc. Kocham was wszystkich.
Jej ręka wysunęła się bezwładnie z dłoni Jonathana.

Dos Santos głęboko odetchnął zamykając na chwilę oczy, które go podejrzanie zapiekły. Przesunął po nich palcami, by zetrzeć łzy.
To nie było łatwe. Wciąż ją kochał, po tylu latach. Nie potrafił spojrzeć na inną dziewczynę, czy teraz, kobietę. Wciąż bezwiednie szukał w tłumie znajomych ciemnobrązowych włosów i wesołych oczu. Szukał swojej Isabel.
Ale ona odeszła tamtej lipcowej nocy i zostawiła ich samych.
Wiedział, wiedział, że kiedyś tak się stanie, że to było nieuchronne. A jednak nie potrafił się pozbierać przez te wszystkie lata. Chyba zbyt mocno ją kochał.

-Isabel? ISABEL! Nie zostawiaj mnie... - jakby z oddali usłyszał swój zachrypnięty, przerażony głos. Chwilę później zorientował się, że krzyczy, patrząc na jej nieruchomą, spokojną twarz, a Marc Bartra ściska go mocno, sam blady jak prześcieradło i przerażony.
Jeszcze później poczuł na swojej twarzy gorące łzy.
To był koniec.

Zorientował się, że stoi, zaciskając pięści. Odetchnął i rozprostował palce.
-Tak, Isabel, zostawiłaś mnie samego... Ale tak musiało być. - zawahał się, obracając w palcach niebieski zeszyt. - Może dobrze, że znaleźliśmy to z Marc'iem dopiero teraz. Wcześniej nie zrozumiałbym, co chciałaś mi przekazać.
"Żyj dalej. Nie płacz. Kiedyś się spotkamy".
Zmarszczył brwi, zastanawiając się nad jedną rzeczą.
-Wiem, czemu tak nie znoszę Lorenzo. Trudno się jednak do tego przyznać.
Bo najbardziej bolało go to, że Jorge, który tak zranił młodszą siostrę, nie potrafił tego zrozumieć przez lata. Nie podjął poszukiwań, nie zrobił tego tak naprawdę. A mimo wszystko uzyskał tą cenną rozmowę z siostrą i jej przebaczenie. I był tam, w tym momencie... Widział ból Bartry, jego rodziców i Jonathana.
-Dziękuję za ten zeszyt, Isabel. - powiedział na głos serdecznie, patrząc na wyryty napis i drżące na porannym wietrze płatki róży. Po chwili dodał - Chyba wiem, co muszę zrobić.
Omiótł grób spojrzeniem raz jeszcze i powoli wyszedł z cmentarza. Spojrzał na zegarek, była godzina szósta.
Barcelona powoli budziła się do życia, było coraz więcej samochodów na ulicach.
Dos Santos szedł w stronę domu równym, miarowym krokiem, czując się bardzo lekko. Miał wrażenie, że wszystkie fragmenty układanki wskoczyły na swoje miejsce.
Dostrzegł na pustawej jeszcze ulicy znajoma postać i się uśmiechnął.
-Wujku! - dziewczynka zamachała ręką i podbiegła do niego, przytulając go po chwili w pasie, jak jego Isabel kiedyś przed laty.
-Cześć, Isabel - uśmiechnął się raz jeszcze, całując małą w policzek. - O tej porze idziesz do szkoły?
-Tak, mam przed lekcjami kółko taneczne. - wyjaśniła. Potem zmarszczyła brwi, tak charakterystycznym dla Bojana ruchem i niepewnie zapytała - Wujku, nie obraziłeś się o to, że ciocia Camilla odkryła,że się ożeniłeś?
Jonathan pokręcił głową.
-Nie, i tak chciałem im to powiedzieć. No może niekoniecznie akurat tego dnia - zaśmiał się cicho. -Wiesz, że masz imię po mojej żonie?
-Mama coś na ten temat mówiła. - Przytaknęła nastolatka. - Była fajna?
-Oczywiście, Isabel była bardzo fajna. I była piękna. - ucieszył się, że może wypowiadać to imię już bez bolesnego ukłucia w sercu, które mu dotąd wiernie towarzyszyło. - Jeśli chcesz, to ci o niej opowiem. - dodał, bo nagle sobie uświadomił, że tak przecież powinno być.
-Doszliśmy już do szkoły, wujku. - z żalem powiedziała córka Krkiciów, wskazując szary budynek przed którym stali.. - Ale przyjdź do nas wieczorem wujku, dobrze? Chętnie cię posłuchamy!
-Dobrze. - zgodził się Jonathan.
-To do zobaczenia! - radośnie zawołała mała Isabel, cmoknęła go w policzek i pobiegła do swoich koleżanek, czekających na nią przy wejściu.
On zaś patrzył chwilę za odchodzącą Isabel, a potem wziął do ręki telefon i wykręcił numer Jorge Lorenzo.
Bo powinien był to zrobić już dawno temu.
Czekając, aż odezwie się w słuchawce znajomy, niski głos, otworzył raz jeszcze niebieski zeszycik.
"Bo najważniejsze jest to, żeby nie pamiętać tego, co było złe. Warto wybaczać. Liczy się w gruncie rzeczy miłość i przyjaźń. Wtedy nie będziemy żałować wypowiedzianych w gniewie słów."
To był ostatni wpis.

________________________
Thank you for your patience,
The time that you gave me,
I think that I never know,
That you were trying to save me.

Cóż...
Nie wiem, szczerze mówiąc, czy stanęłam na wysokości zadania i opisałam to tak jak trzeba.
Mam wrażenie, że nie.
Ale mam również nadzieję, że nie będziecie mieć uczucia niedosytu, nie chciałam być drastyczna, chciałam opisać to dość delikatnie. Inaczej zresztą bym nie potrafiła, niestety.
Nie powiem, żeby to było łatwe.
Chciałam jeszcze powiedzieć, że bardzo Wam dziękuję, że dotrwałyście ze mną do końca.
Będzie jeszcze epilog.

ściskam,
graffiti.

niedziela, 16 czerwca 2013

19. To, co na zawsze.

-No, szybciej!
Czerwone światło błysnęło akurat wtedy, gdy Pedro dojechał do pasów. Fala ludzi wtoczyła się na jezdnię i  ani myślała się skończyć, a co gorsza, przejść szybciej.
A jemu się śpieszyło i to bardzo.
-Do diabła z ta sygnalizacją! Ci cholern... - dłoń Alexandry położona na jego zaciśniętych na kierownicy rękach przerwała tą tyradę. Spojrzał na pobielałe kostki palców i rozluźnił nieco ręce. Wciągnął ze świstem powietrze. Dotyk Alexandry uspokoił go od razu, działał tak na niego zawsze.
-Uspokój się, kochanie, nic nie zrobisz przecież, zaraz powinno być zielone. - przejechała ręką lekko po jego włosach.
Pedro skinął głową i zerknął najpierw na sygnalizator świetlny, a potem na znacząco bladą twarz Ainy i zmarszczył brwi. Jego córka przygryzła wargi, jednocześnie starając się jak najbardziej odsunąć od siedzącego obok Juniora.
-Aina, aż tak cię boli ? Wytrzymaj, już dojeżdżamy. - zapewnił ją z troską, jednocześnie posyłając w myślach wiązankę pod adresem drogowców i wszelkich instalacji ruchu drogowego. Nie dokończył jej jednak wyrafinowaną puentą, bo zapaliło się tak długo oczekiwane światło i mógł popędzić do szpitala.
Uśmiechnął się jeszcze do Alex, dziękując w duchu za to, że z nimi pojechała, bo inaczej pewnie nie wytrzymałby nerwowo. W tym związku to ona była oazą spokoju w sytuacjach kryzysowych. Wrażliwy Pedro nie potrafił sprostać psychicznie momentom, w którym jego bliskim działo się coś złego.
Skręcając gwałtownie na tyle razy odwiedzany parking szpitala Sant Pau (pech chciał, że był on najbliżej), zobaczył przez moment w lusterku bocznym nieco przestraszoną twarz Juniora. Przypomniało mu to niecodzienny widok jaki zastał pół godziny temu, otwierając drzwi własnego domu. Widok bledziutkiej Ainy z dziwnie napuchniętą i wygiętą nogą, opierającą się na znienawidzonym rówieśniku przyprawił go o zawrót głowy.
Rozszarpałby syna Krkiciów, gdyby nie zjawiła się zaraz Alexandra.
-Aina, dasz radę pójść sama? - dosłyszał pytanie swojej żony, skierowane do wysiadającej z trudem z samochodu dziewczyny.
-A jak myślisz, mamo? - jęknęła Aina - Ał!
-Mogę cię wziąć na ręce - Zaproponował z wahaniem Pedro Junior, zerkając ze skruchą na swego ulubionego wujka. Ból wymalowany na twarzy Ainy przerodził się niemal natychmiast we wściekłość.
-No chyba sobie kpisz!
-Aina, ja cię na pewno nie zaniosę do lekarza, przykro mi. Mam problem z kolanem - przypomniał córce Pedrito. - Więc jeśli chcesz dostać się tam jak najszybciej to... - tym razem ostrzegawczo położona mu na ramieniu dłoń Alex nie powstrzymała irytacji Rodrigueza. - ... nie rób szopki.
Chwilę później byli już na oddziale chirurgicznym, skierowani tam z pogotowia. Lekarz obiecał poskładać wzorowo nogę dziewczyny, a oni zostali w poczekalni.
-Chcesz kawy, kochanie?  -Kanaryjczyk zwrócił się do żony, chcąc przerwać zapadłą nagle ciszę. Skinęła głową, więc wyruszył na poszukiwanie budki z napojami. Nie chciał siedzieć w miejscu. Nie lubił tego równie mocno jak szpitali, a przecież w jego osobistym życiu nie wydarzyła się jeszcze żadna straszna tragedia. Miał raczej miłe wspomnienia, choć sam fakt, że to szpital, odejmował im wiele uroku. Traktował ten budynek jak konieczne zło.
Ale to tu dowiedział się, że zostanie ojcem rozkosznej, małej dziewczynki.
To tu urodziła się Aina.
Tutaj tyle razy odwiedzali Isabel.
Domyślał się, jak czuje się w tym miejscu Jonathan Dos Santos i ścisnęło mu się serce. Poczuł się źle z tym, że trochę o nim zapominali. On i Bojan, mieli swoje rodziny i odkąd przestali grać, ich kontakty z przyjaciółmi z boiska nieco się rozluźniły. Andres Iniesta, z racji bycia trenerem, coś tam wiedział.  Jego siostry, o ile wiedział, czasem zachodziły do Meksykanina. Lea była przyjaciółką Isabel.
Tyle Dos Santos. A Marc Bartra?
Przypomniał sobie wielkie, zielononiebieskie oczy kolegi, w których spojrzeniu kryły się przebyte cierpienia.
Pedro nie do końca się orientował w relacjach, jakie mieli Jonathan i Isabel. Domyślał się, że coś tam zaszło, coś, czego ani Jonathan, ani Marc im nigdy nie powiedzieli. Wiedział, że to po części kwestia dumy, która nie pozwalała im na użalanie się, choć o wiele lepiej byłoby, gdyby podzielili się tym z postronną osobą.
A skoro żaden z nich tego nie zrobił, to znaczy, że nie spełnili dobrze roli przyjaciół w tamtym ciężkim okresie.
Ta bolesna konkluzja tak zadziwiła Kanaryjczyka, że aż przystanął w miejscu.
Nie, nie. Potrząsnął głową, przy okazji lokalizując przy korytarzu prowadzącym na klatkę schodową poszukiwany automat do kawy.
Starali się wtedy wszyscy pomóc przez to przejść obu chłopakom. No i Isabel.
Ale pewnie zawsze będą mieć jakieś wyrzuty sumienia. Będą przychodzić myśli, że mogło być inaczej.
Zakupił odpowiednią kawę, taką, jak Alexandra zawsze zamawiała, latte z dużą ilością mleka i cukru.
Taką jak zawsze brała, gdy przychodzili do Isabel.

-Uśmiech poproszę! - Już na korytarzu było słychać wesoły głos Davida Silvy, który najwyraźniej robił jakieś zdjęcia. Pedro się uśmiechnął, przyspieszając kroku. Odkąd reprezentanci Hiszpanii zaczęli wakacje i część z nich zjechała w końcu do Barcelony, albo była choć przejazdem, nie było dnia, żeby Isabel nie miała jakichś gości. Wiedział, że Marc był im za to wdzięczny.
Gdy wszedł do sali, został od razu oślepiony fleszem wypasionej lustrzanki Davida, który to odbił się od elegancko wypolerowanej powierzchni pucharu stojącego na łóżku.
Zerknął w bok na Silvę, który zerwał się z podłogi i podszedł sprawdzić czy zdjęcie się udało. Za nim wstał Pepe Reina i Pedro już wiedział skąd nagroda za wygrane Euro znalazła się w szpitalu Sant Pau.
Tylko Silva i Reina mogli coś takiego zrobić.
-O, cześć Pedro! - powitał go David, szczerząc się tak, że ze skośnych oczu zrobiły mu się wąskie szparki. - Chyba musimy powtórzyć zdjęcie, bo przyszedł nasz Pedrito.
Kanaryjczyk zignorował Silvę, bo dostrzegł za Camillą, obejmowaną przez Xaviego, znajome blond włosy. Machnął więc tylko ręką, co miało być i odmową i powitaniem i przemknął do swojej blondynki, by się z nią przywitać.
-Cześć, Alex. Czemu nie powiedziałaś, że tu jedziesz, przyjechalibyśmy razem. - mruknął z wyrzutem i pocałował mocno jej miękkie usta.
Alex nie dała rady odpowiedzieć, więc tylko go mocniej przytuliła.
-Och, Pedro! - usłyszał głos Isabel, która go w końcu dostrzegła. - A więc jednak się zakochałeś! Jonathan mi mówił, ale ja mu nie wierzyłam. Ale teraz widzę, że miał rację. Alex - uśmiechnęła się szeroko - jak tego dokonałaś?
-Właściwie, to, ja też bym się chętnie dowiedział - zaśmiał się Marc Bartra. - Bo przecież tak się nie znosiliście.
-A ja podejrzewam, że pewna czekolada miała coś z tym wspólnego! I spalony też! - odezwał się z kąta Bojan, odrzucając za długą już grzywkę z czoła.
Rodriguez przysunął bliżej do siebie Alexandrę i posłał Bojanowi mordercze spojrzenie.
-Milcz, Bojan... Na razie tylko proszę.
Wszyscy się zaśmiali.
Silva namiętnie pstrykał co chwilę fotografie, Pedro nie miał mu tego za złe. Cuco miał talent, może nie aż tak dostrzegalny jak u Camilli, ale miał. I uwielbiał z nią rywalizować o najciekawsze ujęcia.
Ana usiadła na skrawku łóżka, biorąc na ręce małą Valerię, która dotychczas spała sobie w nosidełku.
-Czekolada? To musiało być ciekawe... - Isabel, która przyglądała się z uśmiechem błyszczącemu pucharowi, odłożyła go na dół, na podłogę i pogładziła po rączce córeczkę Iniestów.
-Mam jeszcze jedną teorię - zaśmiał się na ten widok Bojan - I ma ona dużo wspólnego z tym, że kiedy urodziła się Valeria, nasz Pedrito musiał odwozić Alexan....
-Hahahah, nie mogę, Bojan, serio?!- zaniósł się śmiechem Marc. - Ej, a może coś w tym jest! Bo patrz, Pedrito cię udusi za chwilę, spójrz.
Rodriguez poczuł jak mu czerwienieją uszy, gdy poczuł na sobie rozbawione spojrzenie ciemnych oczu Bartry.
-Bojan, ostrzegam cię ostatni raz, zamilcz, albo wniosę sprzeciw na twoim ślubie, mówię poważnie...
Lea szturchnęła Bojana dosadnie w bok, bo chłopak przestał się śmiać i zwinął się w pół, rozmasowując bolące żebra.
-Chłopcy, ale ja zapytałam tak tylko dla żartu... Wiecie, kto się czubi, ten się lubi. Jeśli nie chcą powiedzieć, to zostawcie ich w spokoju, każdy ma swoje małe tajemnice, nie pozbawiajmy ich tego. - załagodziła sytuację Isabel. - Poza tym, serio  cię podziwiam, Pedro, zakochać się drugi raz, po czymś takim, jak odstawiła twoja była, to musi być niełatwe. Zakochać się, gdy masz jakieś przeszkody na drodze do szczęścia, jest naprawdę trudno... Alex, będziesz szczęśliwa z Pedritem!
-Już jestem szczęśliwa - uśmiechnęła się serdecznie Alex.
-Jasne, spróbowałabyś mówić inaczej, Alexandro! Dzięki Isabel - uśmiechnął się do dziewczyny Kanaryjczyk. Przyjrzał się jej bladej ostatnio twarzy i stwierdził, że wyglądała na kogoś, kto wie, o czym mówi.
Jeszcze bardziej utwierdziło go w tym przypuszczeniu spojrzenie Jonathana, jakim obrzucił Isabel, bawiącą się z rozbudzoną już Valerią.
Nie było to maślane spojrzenie romantycznego i niezdarnego do kwadratu Bojana, nie była to nieśmiała czułość Andresa Iniesty, ani nieco zbyt opiekuńcze spojrzenie Xaviego.
To było spojrzenie człowieka, który wie, że istnieją rzeczy niemożliwe, ale i beznadziejne, spojrzenie człowieka, który nie widzi dla siebie jasnej przyszłości.
Pedro poczuł się zbędny, widząc jak Isabel odwzajemnia uśmiech Dos Santosa z nutką smutku.

Wrócił z powrotem na oddział chirurgiczny, niosąc ostrożnie plastikowy kubeczek, parzący mu opuszki palców.  Bez problemu odnalazł drogę powrotną, skręcał właśnie w właściwy korytarz, gdy usłyszał za sobą czyjś zdyszany oddech i szybkie kroki. Odwrócił się, o mało nie wylewając kawy na siebie i uśmiechnął się nieco zdziwiony patrząc na Bojana.
-Nie...mam...sił...do...tego...chłopaka. - wydusił z siebie Krkić, próbując ustabilizować oddech. - Własnie dzwoniła do mnie twoja żona... Co znowu zmalował?!
-Tym razem to nie on. - Zapewnił spokojnie Pedro, klepiąc go po barku. - Ale jest tutaj, to pewnie dlatego Alex dzwoniła.
-Acha, to lepiej. A jak Aina?
-Złamanie nogi, ale już się nią zajęli. Chyba nic poważniejszego... Jest tylko potłuczona, a to wyjątkowo dobrze jak na upadek z dachu szkolnej przybudówki.
-Z dachu?!
-Taaak, z tego co wiem, dobudowali tam nową część, coś w rodzaju garażu na rowery. To jest doczepione jakby do szkoły i wyszli sobie na dach przez okno. Koledzy Juniora ją namówili. Potknęła się i spadła. Muszę z nią o tym porozmawiać, tylko niech na razie ochłonie.
-Współczuję wam, to nie mogło być miłe... No...a skąd w tym wszystkim mój syn?
Pedro upił nieco zbyt jeszcze gorącej kawy i uśmiechnął się lekko, widząc zmieszanie Bojana.
-Junior przywiózł Ainę do domu. Jak ich zobaczyłem w drzwiach wejściowych, to myślałem, że zawału dostanę. I też na początku pomyślałem, że to Junior, wybacz Bojan.
-Wiem - machnął ręką Krkić - Ja sobie z nim nie radzę. Nigdy nie umiałem się z nim dogadać, nawet go nie uderzyłem. Nie jestem osobą, która się ucieka do pomocy pasa - zaśmiał się.
Dochodzili już do sali, gdy rozbrzmiał krzyk wściekłej Ainy.
-Ty debilu skończony, zejdź mi z oczu!!
Pedro i Bojan spojrzeli po sobie.
-Cofam moje wcześniejsze słowa - wymamrotał Bojan - Tym razem to na pewno Junior coś zmalował.
-WYNOŚ SIĘ STĄD KRKIĆ!
-Aina, spokojnie. Wszyscy już wiemy, jaką masz skalę głosową, więc nie musisz się już tak popisywać.- zareagował Pedrito, wchodząc do sali zaraz za Bojanem, który zdążył się jeszcze potknąć o kosz stojący przy wejściu. - O co chodzi? - dodał, oddając kawę Alexandrze i patrząc na rozzłoszczoną córkę.
-Spójrz sam, tato - warknęła jego córeczka, zamaszystym gestem wskazując na gips. - Wujku, zabierz go stąd!
-Ale to nie jego...-zaczął Rodriguez, ale zamilkł, widząc rozmieszczony na samym środku gipsu na nodze Ainy wielki napis "Następnym razem skoczymy na bungee! Twój Juniorek".
Nie mógł się powstrzymać od parsknięcia śmiechem.
-Aina, dziecko, przecież to nic takiego! - przytulił lekko córkę do siebie.
-Tato! Proszę cię, on to robi specjalnie! Nie chcę go widzieć! - nagle zdziwiona przerwała swą tyradę, by spojrzeć za niego na drzwi. - Dzień dobry!
Teraz odwrócił się i Pedro, rejestrując po drodze, przerażone spojrzenie Bojana i rozbawiony wzrok Alexandry i Juniora.
-Usłyszałam swoje nazwisko, co nie było trudne, zważywszy na to, że słychać było na pół korytarza. Tak sobie pomyślałam, że to zapewne któryś z was. - Pani Krkić, wciąż dziarska pielęgniarka, zmierzyła surowym wzrokiem i syna i wnuka. - Jaki ojciec, taki syn!
-Mamo! - Jęknął Bojan.
-Przepraszam! - bąknęła Aina, unikając rozbawionego wzroku swojej mamy - Nie chciałam być taka głośna.
-To co, gips założony, możemy jechać do domu? - zmienił temat Rodriguez.
-Tato nie chcę jechać do domu. Możemy podjechać do Parc Guell? - poprosiła go niepewnie Aina.
Pedro usmiechnął się bezwiednie, przywołując na myśl wspomnienia.

Jednym z ulubionych miejsc Pedrita w Barcelonie był Parc Guell. Odgrodzony od reszty starego miasta, wysokim ceglanym murem, skrywał kolorowy świat niedokończonych domków rozmieszczonych w ogrodzie. Pedro bardzo lubił tam zachodzić, najczęściej rano, gdy jeszcze nie było fali turystów, którzy błyskali co chwilę fleszem, albo późnym wieczorem. Nie zawsze wtedy było tak cicho i spokojnie, jakby tego chciał, lecz wszystko wynagradzał widok Barcelony z kolorowego, wyłożonego płytkami tarasu.
Lubił tam chodzić, pomyśleć i poukładać sobie różne sprawy. Nade wszystko, odkąd był z Alexandrą, lubił ją zabierać własnie do tych ogrodów Gaudiego. 
Nie pamiętał, by kiedyś zabrał tam Carol. Może była tam raz, może dwa... Za mało, by pamiętać.
Jakiś czas po pamiętnej wizycie u Isabel, upalnego letniego dnia również się tam wybrali, po obowiązkowych lodach w zacisznym lokalu pana Jorge Sali, do którego chodzili chyba wszyscy z ich paczki. Stanowczo były to najlepsze lody w Barcelonie. Dos Santos twierdził, że w całej Katalonii, ale to chyba była przesada.
Trzymając się za ręce, jak setki innych zakochanych w mieście, przeszli przez żelazną bramę parku i od razu skierowali się po schodach, obok słynnej wielkiej jaszczurki, na swoje ulubione miejsce, taras.
-Alex, nie ruszaj się, zrobię ci zdjęcie - zakomenderował Pedro, gdy jego dziewczyna usiadła sobie na ławeczce, wtopionej w barierkę tarasu.
-Przecież robisz mi tu zdjęcia prawie za każdym razem! - zaprotestowała rozbawiona Alexandra, oblizując loda waniliowego, jakiego jeszcze jadła. - Zawsze przecież jest tak samo!
-Mylisz się, moja droga! - pogodnie zaprzeczył Kanaryjczyk, pstrykając upragnioną fotkę - Za każdym razem jest inna pogoda, inny układ chmur... I ty zawsze wyglądasz inaczej! Coraz piękniej. - dokończył, całując ją delikatnie.
-Nie wiem, po co ci tyle zdjęć, ale masz rację, tutaj jest pięknie. - przyznała Alex, patrząc na rozpościerające się przed nimi morze domów Barcelony i najbliżej nich, dwa charakterystyczne chatki z wieżyczką.. - Czuję się tu jak w kolorowej bajce.
-Dokładnie! Jak w bajce! Mamy przynajmniej trochę kolorytu w życiu - zaśmiał się. - Wiesz, że pierwszy raz zaprowadził mnie tu Marc Bartra?
-Przychodził tu z małą Isabel?
-Nie, właściwie to... to nie jest jego prawdziwa siostra. W sumie to nawet mnie to dziwi, bo naprawdę się kochają jak rodzeństwo. Wiem, że Isabel ma inną rodzinę i coś tam było chyba nie tak, bo słyszałem wczoraj od Bartry, że wyrzuciła kilka dni temu Dos Santosa z sali, bo coś o tym wspomniał.
-Dziwne.... Dzwoniłeś wczoraj do Bartry?
-Tak, pytałem czy są u niej, bo chciałem wpaść. Nic z tego nie wyszło, bo Marc powiedział, żeby nie przychodzić... Nie chciał mi wyjaśnić dlaczego.
Alexandra dokończyła chrupiący rożek po lodzie i  spojrzała na bezchmurne, jasnoniebieskie niebo.
-Podejdziemy tam jutro. Silva też będzie. Pamiętasz, obiecał, że przyjedzie, wracając z Majorki. A wraca jutro.
-David jest taki zabawny - zaśmiała się Alex.
Rodriguez uśmiechnął się, przytulając ją do siebie. Nic mu więcej nie brakowało do szczęścia, miał przy sobie Alex, a to było wszystko czego mógł pragnąć Czuł się szczęśliwy i tak też było.
-Kocham cię - obwieścił jej leniwie- Mógłbym Ci mówić to codziennie.
-Spójrz - powiedziała Alex, podnosząc z ziemi jakąś ulotkę. - Grenadyny! Czy to nie nasze wyspy szczęśliwe?
-To tam jest ta wyspa w kształcie serca? - zainteresował się Rodriguez.
-Nie, Pedrito, ona jest w Chorwacji. Co miałeś z geografii?!
-Czwórkę - wyszczerzył się Pedro, kradnąc jej znów całusa. Uwielbiał to robić. Chciał zrobić to jeszcze raz, ale przerwał mu dźwięk telefonu. Z irytacją wyciągnął komórkę z kieszeni.
-Słucham?! - warknął, nawet nie patrząc kto dzwoni. Nawet sam trener Del Bosque nie miał prawa przerywać mu randki z dziewczyną!
W miarę słuchania jednak przestał się irytować, a na jego twarzy odbił się wyraz szoku i zmartwienia.
-Dobrze, już jedziemy. - powiedział spokojnie do telefonu i szybko wstał. - Wybacz Alex, dzwonił Bartra. Musimy jechać do szpitala, nie jest dobrze.
Alex od razu się podniosła, łapiąc torebkę i biorąc go ufnie za rękę.
Ulotkę z ofertą urlopu na Grenadynach porwał wiatr.

Tym razem to Bojan pomógł przetransportować Ainę do samochodu. Gdy już ją tam usadowili, odgarnął grzywkę, która jak przed laty wpadała mu do oczu i uśmiechnął się przepraszająco do przyjaciela.
-Przepraszam za Juniora! Irytowanie ludzi ma we krwi i doprawdy nie wiem po kim to odziedziczył - westchnął. Isabel też jest żywym srebrem. Dobrze, że wczoraj Lea zabrała ją ze sobą do Jonathana.
-Były tam? W taki deszcz?
-Były. I był Xavi z Camillą. A, właśnie, wiecie, że Jonathan się ożenił z Isabel wtedy, w szpitalu?
Alexandra wytrzeszczyła oczy na Bojana.
-Żartujesz chyba!
-Nie, nie żartuję - poważnie odpowiedział Bojan. - Wiecie jaka jest Camilla. Wyczuła, że coś było na rzeczy i ... jej dziennikarski nos nie dawał jej spokoju, Nie miała jednak serca zapytać Dos Santosa wprost, czy ją kochał. Właściwie pomógł jej przypadek... Znalazła ten akt małżeństwa całkiem przypadkowo. Była tam data. 17 lipca. Właściwie wszystko się zgadza, bo ja chciałem wtedy tam wpaść. Marc poprosił, żeby nie przychodzić.
-Bojan - odezwała się dziwnym głosem Alex - My też tak mieliśmy. Tylko dlaczego... nie powiedział ?
-Musiał mieć jakieś powody. Można się zapytać Bartry, skoro już wszyscy wiedzą...
Wszyscy zamilkli na chwilę, myśląc o powodach, jakie kierowały Jonathanem tamtego lata.
-Pięknie ci w tym gipsie - odezwał się nagle Junior do Ainy.
-Pięknie ci z ta głupotą - odwzajemniła się cierpko Aina.
Rodriguez się zirytował.
-Przestańcie z łaski swojej, bo to zaczyna być męczące. Nie lubicie się, w porządku, ale choć spróbujcie się tolerować! - spojrzał po obu zaskoczonych nastolatkach. - Naprawdę nie warto kogoś nienawidzić. Bo jeśli coś by się stało.... To będziecie kiedyś żałować wypowiedzianych niepotrzebnie słów. Uwierzcie mi.

Echo ich kroków dudniło na korytarzach szpitala Sant Pau. Pedro czuł się bardzo dziwnie, jakby w drżącym, zdenerwowanym głosie Bartry było coś nieuchronnego. Już przy wejściu zderzyli się z Leą i Bojanem, a gdy Serb powiedział mu, że widział samochód rodziców Bartry, nabrał pewności, że tak naprawdę jest gorzej niż myślał.
-Marc, co się dzieje? - Lea podbiegła do brata swojej przyjaciółki z rozpaczliwym pytaniem w głosie.
-Jakieś pogorszenie - odpowiedział bezbarwnym głosem, ale jego nienaturalnie blada twarz mówiła sama za siebie. - Cześć Pedro, idźcie tam... Pogadajcie z nią czy coś.
Powiedział 'pogadajcie z nią', ale Pedro wyczuł to, czego Bartra nie chciał powiedzieć na głos.
Sam też nie chciał o tym myśleć.
Przełknął ślinę, krótko ściskając kumpla i wsunął się cicho do sali Isabel. Już na pierwszy rzut oka zauważył, że jest bledsza niż była ostatnio i wyglądała tak bardzo krucho w tej białej pościeli. 
-Cześć, mała, wiesz, że byliśmy dziś z Alex w Parc Guell? - zaczął wesoło, chcąc jej opowiedzieć o ulubionym parku.
-Opowiedz mi - poprosiła, klepiąc go po ramieniu. na jej drobnej ręce błysnął pierścionek, a jemu się przypomniało ni stąd, ni zowąd, jak żartował z niego Silva, który przed wyjazdem na Majorkę przesiedział u niej bite trzy dni, śmiejąc się i żartując. Potrafił ją rozśmieszyć.
"Piękny pierścionek dla pięknej dziewczynki! Nie będę pytał od kogo go masz, bo chyba wiem, ale szkoda, że to nie ja", skomentował wtedy David. 
Przemknęło mu przez myśl, że Cuco chyba nie zdąży się z nią już zobaczyć.
-Pedro ma manię robienia zdjęć w Guell - odezwała się zza jego pleców Alexandra - dziś też robił, spójrz...
Isabel uśmiechnęła się na widok tego, co zobaczyła w telefonie.
-Ślicznie! Cieszę się, że jesteście szczęśliwi. - spróbowała się uśmiechnąć, ale zaczęła kaszleć.
-Pójdę po lekarza - odezwał się z kąta Jonathan, ale zatrzymała go gestem ręki.
-Nie, Jonathan, zostań tu, proszę cię.
Pedritowi przebiegł zimny prąd po plecach, jak zobaczył wyraźnie w świetle twarz Dos Santosa. Jego przyjaciel wyglądał, jakby nie przespał całej nocy, miał podkrążone oczy, a we wzroku rezygnację.
Dos Santos się chyba już poddał.
-Ja pójdę - zaofiarował się, uśmiechając się do Isabel. Instynktownie chciał ją zostawić samą z Jonathanem. Wychodząc minął się z Xavim i rodzicami Bartry.
Szukał lekarza Orezy dość długo, w końcu natrafił na niego pod blokiem operacyjnym. Musiał poczekać, bo rozmawiał on z kimś innym.
-Panie doktorze... - zaczął, ale przerwał mu niecodzienny widok znajomej szczupłej postaci, najwyraźniej czegoś szukającej w gąszczu oznaczeń na tablicy informacyjnej.
-Tak, słucham? - z szoku obudził go uprzejmy głos Orezy.
-A, tak, panie doktorze, proszą pana do Isabel - wyjaśnił. - strasznie kaszle. Lekarz skinął głową, zawołał jakąś pielęgniarkę i poszedł.
Kanaryjczyk odczekał chwilę, obserwując sprężystą, wysoką sylwetkę lekarza i łopoczący za nim biały kitel, a potem podszedł do szczupłego mężczyzny pod tablicą informacyjną.
-Skąd pan się tu wziął? - zapytał bez ogródek. Nie wiedział co prawda, o co chodziło w tej całej chorej sytuacji, ale wolał się zdystansować do tego człowieka. Czegokolwiek by nie zrobił, zraniło to Isabel, tego był pewny, choć tak krótko ją znał. - Jestem przyjacielem Isabel - dodał następnie, żeby tamten wiedział, jaki jest powód jego pytania.
-Zadzwonił po mnie jej przyjaciel.
Pedro pomyślał, że jeżeli Dos Santos nie uzgodnił tego z Isabel, to stawiał sprawę na ostrzu noża.
-Jest pan pewien? Bo jeżeli ona sobie tego nie życzy...
-Z tego co zrozumiałem, to zgodziła się ze mną porozmawiać. Miałem przyjechać jutro, ale dziś odwołano treningi, więc zjawiłem się tutaj. Czy wie pan na jakiej sali leży?
-Mam nadzieję, że tak jest... - wolno odpowiedział Pedro - Nie chciałbym, żeby z pana powodu pokłóciła się z bliskimi jej osobami. 
Skinął ręką, wskazując przybyszowi drogę.
-Ale dobrze, że pan przyjechał dzisiaj. bo jutro mogłoby być za późno. - dodał z wahaniem.
Idąc z nim korytarzem zastanawiał się na tą absurdalną sytuacją. Jonathan niczego nie robił pochopnie, więc musiało zajść coś, o czym nie wiedział. Albo Isabel w końcu zrozumiała parę spraw...
Szok na twarzach przyjaciół zgromadzonych pod salą na czas wizyty lekarza, zapewnił go całkowicie, że tak samo jak on nie rozumieli sytuacji. Miał jedynie nadzieję, że Isabel nie będzie tego żałowac, ale czuł podświadomie, że nie. Bo w gruncie rzeczy liczyło się to, co najważniejsze.
Jedynie Bartra wyglądał, jakby się tego widoku spodziewał.
-Chodź, Jorge. Czas najwyższy.

__________________________
Bo liczy się to, co na zawsze
bo liczy się, to co naprawdę. 
(...) Tacy też będziemy za sto lat,
gdy zapytasz mnie,
odpowiem: tak.

Znowu cytat z Iry :) "To, co na zawsze", tak jak w tytule rozdziału.
Przepraszam za opóźnienie, szczególnie Dolenkę, bo tyle razy obiecywałam, że będzie rozdział i nic z tego nie wychodziło. Chciałam dopracować go, bo to końcówka i nie chcę, by zniszczyła całość opowiadania, mam nadzieję, że tak nie jest.
A więc teraz żegnamy się z Pedro i jego przemyśleniami, oraz jego zwariowaną rodzinką;) Pojawił się Bojan, specjalnie dla Dolenki, ten rozdział powinien być dla Ciebie, ale... nie mam serca dedykować tak smutnej końcówki. A może jednak? ;)
Pochłonęła mnie sesja:( Nie obiecuję, ale może napiszę coś w następny weekend. Nie obiecuje, bo pewnie znów to nie wyjdzie, ale naprawdę, ja również nie chce mieć takich przerw. Egzaminy jednak ważniejsze. -.-
Za tydzień więc, mam nadzieję, Dos Santos.
Do napisania, ściskam serdecznie,
graffiti (zza stosu kserówek xD)

PS. Uświadomiłam sobie, że przez to opowiadanie zupełnie nie widzę Pedrita z synkiem u boku. No bo jak to, taka delikatna osoba powinna mieć córeczkę... No rzuca mi się już na mózg xD Czas iść na odwyk ^^

niedziela, 12 maja 2013

18. Zatrzymaj mnie, nie daj mi odejść!

Monotonny szelest kropel deszczu na szybach już od dłuższego czasu istniał w jeszcze sennej świadomości Dos Santosa, ale to krótki, zdziwiony okrzyk Bartry zupełnie pozbawił go resztek snu.
-Wstawaj, co ty tu robisz! Zaraz będzie obchód, a ty... Nie powinno cię tu być!
Fragmentem świadomości wyczuł, że Marc szarpie go za ramię. Zignorował to, chcąc ukraść dla siebie jeszcze trochę snu i potrzymać w ręce ciepłą dłoń Isabel. Pewnie to tak zirytowało Marc'a, pomyślał nieprzytomnie.
-Niech pan go zostawi, został tu na noc, bo pacjentka go prosiła. - Nieuniknione starcie z gniewem Bartry powstrzymała pielęgniarka.-Bała się zostać sama, źle się czuła....-kobiecy głos się zniżył nieco, a wzmógł się hałas odsuwanych rolet okiennych-lepiej będzie spełnić trochę jej zachcianek teraz.
-To znaczy...? - Spod przymrużonych powiek zobaczył mieszaninę smutku i strachu na twarzy przyjaciela.
-To znaczy, że wyniki panny Isabel są gorsze. Przykro mi, panie Bartra... Więcej panu powie na pewno lekarz. 
Dos Santos zamknął oczy i stwierdził, że lepiej będzie przespać tą nieuchronną lawinę złych wieści i ciężkich decyzji. Wolałby się w ogóle nie budzić, czuł, że ten dzień nie będzie dobry.
Bębnienie deszczu o szyby wzmocniło się, wpędzając Jonathana w jeszcze gorszy, o ile to było możliwe, nastrój. Wciąż nie zamierzał otworzyć oczu i wrócić do życiowej rutyny. Bał się widoku twarzy Bartry. Mimo wszystko uznał, że już koniec przedstawienia. Usiadł na łóżku, niemrawo uśmiechając się do przyjaciela i próbując wykrzesać z siebie choć trochę entuzjazmu do życia. Delikatnie wyplątał się z ręki Isabel, a gdy podniósł wzrok, ujrzał podejrzliwe spojrzenie Marc'a.
-Cześć, Marc.
-Jonathan... Daj sobie spokój. Wiem, że nie spałeś. Co tu robisz? - chyba nie zamierzał dać za wygraną.
-Ach... Zostałem z nią w nocy. Poprosiła mnie. W sumie to... tak jakby jesteśmy razem. - Dos Santos poczuł, że pieką go policzki.
Marc pokręcił z niedowierzaniem głową, wgapiając się w Meksykanina.
-Jonathan... Jesteś... Uch. - machnął ręką, a potem podszedł i złapał go za ramiona. - Jonathan, właśnie tego się bałem! Widziałem, jak na nią patrzysz... Wiedziałem, że Isabel cię kocha, ale...
-Wiedziałeś?! - wydusił z siebie Dos Santos z osłupieniem.
-Nie musiała mi mówić, jestem jej bratem. To było widać. - potrząsnął głową. - Jonathan, kocham was oboje, to moja siostra, a ty jesteś moim najlepszym przyjacielem, ale... To będzie cię bolało. Zdajesz sobie sprawę z tego, w co się pakujesz? Wystarczy, że ja z nią jestem...-nie skończył, bo załamał mu się głos. Ale Jonathan doskonale wiedział, co chciał mu przekazać Bartra. Posadził przyjaciela obok siebie i poklepał go po ramieniu.
-Z uczuciami nie wygrasz, Marc. Kocham ją... I robię to dla niej. I przejdziemy przez to razem. W trójkę, tak jak do tej pory.
Marc pokiwał głową i krótko uścisnął go w podziękowaniu.
-O, cześć, Marc, już cię tu przywiało? Która godzina? - Zapadłą nagle ciszę przerwał głos Isabel, którą najwyraźniej musieli obudzić tą intensywną konwersacją.
-Jest ósma, to nie tak wcześnie. - Bartra zmusił się do uśmiechu. - Dobrze, że się obudziłaś, zaraz będzie obchód.
Dos Santos odwrócił się do okna, zza którego widać było szarobury, deszczowy świat. Nie mógł patrzeć na bladą twarz dziewczyny. Na korytarzu dało się słyszeć zbliżające się głosy i kroki.
-Już idą. - poinformował i spróbował się uśmiechnąć.

Za oknem lśnił w deszczu świat, a krople ulewy rozmywały się na szybach. Na ulicy nie było nikogo, było szaro, tym bardziej, że zapadał powoli zmierzch. Jonathan dotknął bezwiednie kropelek ściekających wzdłuż szyby w dół. Krople wyglądały jak łzy. To tak oczywiste, że aż się o tym nie myśli.
Nie lubił deszczowych dni, bo przypominały mu ten inny, który był najpiękniejszym i najgorszym jednocześnie. Świat po deszczu jest czysty, tak bardzo...nowy. Ale dla niego, w tamtym dniu, zmienił świat na koszmar.
Po dłuższej chwili bezmyślnego wpatrywania się w ulewę za szybą, ujrzał czerwony parasol, tak płomienny, że nietrudno było go z czymkolwiek innym pomylić. Pod parasolem kuliły się dwie postacie, zmierzające najwyraźniej w stronę furtki jego własnego domu.
Odstawił na blat kuchennego stołu kubek z ciepłą jeszcze czekoladą, która wyjątkowo dziś mu nie pomagała i podszedł do domofonu, by wpuścić przemoczonych gości do ciepłego wnętrza domu. Skoro czekolada, ulubiony napój nie pomogła, to możliwe, że zrobią to przyjaciele.
-Cześć, Camilla,co was wyciągnęło z domu w tak psią porę? - nie mógł się nie uśmiechnąć, widząc całkowicie przemoczoną, mimo obszernego parasola, przyjaciółkę, a za nią, zamykającego drzwi Xaviego.
-Och, no wiesz, jak możesz wątpić w naszą inteligencję. Xavier przypomniał sobie, że nie znosisz deszczu, więc... więc przyjechaliśmy do ciebie, trochę rozruszać ten twój smętny i samotny humor. Swoją drogą nie rozumiem, dlaczego wciąż mieszkasz sam, naprawdę nie możesz sobie znaleźć towarzystwa, a może Bartra by chciał znaleźć sobie dzie...
-Dość, Camilla, dość. - przerwał jej rozkręcający się monolog Xavi.- Już przesadziłaś. - dodał, widząc zapowietrzającego się Dos Santosa. - Wykaż trochę empatii, przecież zawsze miałaś jej aż za dużo...
-No, już dobrze, przecież wiecie, że nie chciałam, po prostu przebywanie w domu z dorastającym, zbytnio ruchliwym chłopakiem może człowieka wykończyć.
-O mnie mówisz? zapytał z głupia frant Xavi.
-No chyba, nie, czy ty jesteś dzieckiem?! Może w niektórych sytuacjach tak, ale teraz mówię o twoim synu!
A tak w ogóle to chciałam dodać, że Lea...
-Ja chciałem dodać, że z nas dwojga to ja mam więcej dzieci na karku, a dokładniej w La Masii!
-Czy ty mi kiedyś dasz dojść do słowa?- zdenerwowała się Camilla, a Jonathan się uśmiechnął. - No więc chciałam dodać, że Lea nie przepuści żadnej sytuacji rokującej dobrą zabawę i pewnie się zaraz tutaj zjawi, jako, że Bojan jest w Sevilli, bo podobno znaleźli tam jakiś talent.
-Dobrze, nie kłóćcie się. Chodźmy do kuchni, macie ochotę na czekoladę? - Dos Santos zamaskował rozbawienie wywołane przez oburzone miny przyjaciół i nie czekając na nich, ruszył do kuchni.
-Nie wiem jak on, ale ja chętnie się napiję - oznajmiła Camilla, nie zaszczycając męża spojrzeniem - poza tym, przyniosłam ci zdjęcia z ostatniej klubowej fety. Na pewno będziesz chciał oglądnąć.

-Jonathan, podasz mi szklankę?
Skinął głową i wziął szklankę wypełnioną do połowy wodą. Podał dziewczynie, obserwując, jak sączy powoli jej zawartość bladymi, ledwo różowymi  ustami. Podziękowała mu i oddała szklankę, a potem, nie patrząc na niego, zawinęła się z powrotem w kołdrę. Byli sami od kilku godzin, bo Bartra, po usłyszeniu tego, co powiedział doktor Ortega, wyszedł z sali, trzaskając drzwiami i poszedł prosto w ulewny deszcz, by gdzieś pojechać, wyładowując swoją wściekłość, zapewne do domu. Jonathan zrobiłby dokładnie to samo, ale czuł że musi zostać z ukochaną dziewczyną i jakoś jej pomóc, choćby samą obecnością.
Ale nie bardzo potrafił,, tym bardziej, że wszyscy już wiedzieli, że to koniec. Że wszystko przyspieszyło i Ortega podawał w wątpliwość sam sens operacji.
Dos Santos czuł, że musi walczyć, choćby i za siebie i Isabel. Musi być happy end, musi, bo nie tak sobie to wszystko wyobrażali.
-Isabel, spójrz na mnie. Isabel, proszę...
-Jonathan, daj mi spokój. To wszystko nie ma sensu.
-Nie mów tak, no coś ty. - próbował brzmieć dziarsko, ale chyba mu nie wyszło. Przysiadł ostrożnie na łóżku i wziął jej drobną rękę w swoją własną. - Isabel, kocham cię i nic na to nie poradzisz. Nawet, gdybyś mi powiedziała tej nocy "nie", to i tak by to nie zmieniło moich uczuć. Przejdziemy to razem a tak będzie lżej i tobie i mnie. Proszę, nie zaprzeczaj, wiem, że chcesz to zrobić, ale nie masz racji.
Słaby uśmiech dziewczyny potwierdził jego słowa. 
-Marc też tu będzie, tak długo jak będziesz chciała nas widzieć... Jesteś jego ukochaną siostrzyczką bliźniaczką... 
-Taak, bliźniaczką - parsknęła śmiechem Isabel. - Tym bardziej, że ja mam urodziny w lipcu, a on w lutym.
-Och, wiesz, o co chodzi, jesteście do siebie tak podobni. I rodzice też dla ciebie tu będą... Wiesz o tym, prawda? Musimy walczyć, obiecaj mi to.
-Jonathan, ja już nie mam siły. Próbuję, uwierz mi. Ale to jest chyba silniejsze. Nie potrafię. Tak bardzo mi żal ciebie i Marc'a, rodziny i wszystkich przyjaciół... Jonathan, przepraszam, chyba się poddałam.
-Nie wolno ci się poddawać, pamiętaj. - przykazał jej surowo Dos Santos. - A teraz napij się jeszcze wody i zadzwonimy po Marc'a, żeby przyjechał, dobrze?
-Jeśli jest u rodziców to nie dzwoń. A może... może mama przywiezie mi zdjęcia. Chciałabym je zobaczyć. Wybrażasz sobie małego Marc'a?
Zaśmiał się cicho, całując ją w czoło, by ją pocieszyć i ukryć napływające do oczu łzy.
-Chyba nie. Ale zadzwońmy.

-Pozbieraj to. I poukładaj. -nakazał Xavi. - Camilla nie będzie zachwycona jak wrócisz, to przecież portfolio, które jutro ma oddać do redakcji! Pokazała te zdjęcia tylko nieoficjalnie...
-No dobra, dobra, nie produkuj się już! - z cichym sapnięciem schylił się pod łóżko i zaczął zgarniać wszystkie rozsypane zdjęcia. - Nieoficjalnie, mówisz? Przecież mam prawo zaakceptować, które zdjęcia mej skronnej osoby chcę oddać pismakom.
-Wiem, wiem - Xavi uniósł ręce do góry i się zaśmiał. - Ale to nie znaczy, że możesz rozwalać poukładanie chronologicznie fotki. Zachowujesz się jak dziecko, już nigdy więcej nie dotkniesz baileys'a.
Bo po jednym kubku z czekoladą skończyło się na czekoladzie z baileys'em.
-Oj, Jonathan, co z twoją legendarną, mocną głową? - zaśmiała się Lea, wchodząc do kuchni, a za nią wbiegła jej 15-letnia córeczka.
Dos Santos uśmiechnął się, gdy nastolatka usadowiła się obok niego. Zaraz jednak ten uśmiech zszedł z jego twarzy na widok szarej koperty, po której było jeszcze widać  niegdysiejszy niebieski kolor, a która trzymała w ręku Camilla.
-Przepraszam cię, Jonathan, ale gdy kładłam sweter Isabel na szafce w przedpokoju, to niechcący strąciłam twoje swetry i miedzy nimi było to... -zawahała się, a potem dodala - Jonathan, co to jest?
Dos Santos chwilę patrzył na grubą kopertę w rękach przyjaciółki, potem po kolei powiódł wzrokiem po twarzach obecnych w kuchni osób.
-Jak chcesz, to zobacz.  - postarał się brzmieć pewnie. - I tak... I tak kiedyś by to wyszło.
Camilla kiwnęła głową i wyciągnęła z koperty jej zawartość. Zaraz też rozszerzyły jej się oczy i zszokowana zatkała dłonią usta.
-Zaraz,czy to znaczy, że  ty... Czy wy...? Och, Jonathan...
-Tak, Camilla.

Isabel z ciekawością oglądała  album ze zdjęciami małego Bartry. Właśnie przewracała ostatnią stronę i nawet podkpiwającemu z nich Dos Santosowi było szkoda, że zdjęcia się już skończyły i już nie zobaczy więcej słodkich minek sześcioletniego Marc'a i upaćkanej lodami siedemnastoletniej Isabel, której też została poświęcona część albumu, od momenty kiedy stanęła w progu rodziny Bartra i poprosiła o przenocowanie jakiś czas. Niezauważalnie stała się po prostu częścią rodziny i teraz trudno było pomyśleć ze to się nagle skończy. Ostatnie zdjęcie było zrobione gdzieś na Tibidabo, gdzie Marc przytulał siostrę wraz z rodzicami, a z tyłu kręcił się Dos Santos, który, choć nie chciał być na zdjęciu, to i tak został na nim uwieczniony.
Isabel zamykając album dostrzegła jeszcze kilka zdjęć wsuniętych za oprawę i wyciągnęła je, by się im przyjrzeć. Ślubne zdjęcie rodziców Marc'a.
-Wiesz, co jest najgorsze? - spytała Dos Santosa po dłuższej chwili milczenia. - To, że ja nigdy nie będę mieć takiej sukni ślubnej, w ogóle ślubu... Przed tobą jeszcze życie, a dla mnie się ono skończyło.  I ty, Marc... Popatrzyła na brata. Ciesz się życiem, bo jest piękne.
-Isabel, ja cię kocham, rozumiesz?  I nigdy cię nie przestanę kochać. Jeśli chcesz mieć ślub... Możemy go wziąć. Mówię poważnie, kochanie - dokończył, widząc jej niedowierzające spojrzenie. - W szpitalu jest kaplica.
-Jonathan... - zaczął wolno Marc Bartra, ale Dos Santos mu przerwał.
-Jestem całkowicie poważny. Nikogo nie będę kochał tak, jak Isabel.
-Chciałen tylko powiedzieć, że mały poczęstunek możemy zrobić  na tarasie albo w ogrodzie. Szpital Sant Pau na szczęście nie jest taki ponury.

-Naprawdę wzięliście ślub? - zapytała wstrząśnięta Lea, patrząc na zwitek papierów i kilka zdjęć.
-Tak. Aprobata Bartry była dla mnie najwspanialszą rzeczą. Ich rodzice bez trudu się zgodzili.
-A świadkowie? - zapytał niepewnie Xavi.
-W sumie... Był jeden. Marc... No, dobra, mama Bartry też coś podpisywała, ale co, to nie pamiętam. Byłem...zdenerwowany. Byli jej rodzice, był Giovanni... Ale Isabel wyglądała pięknie. Miała taką ładna sukienkę...
-Obrączka? - zapytała słabo Camilla.
-Ale przecież wujek ją ma. - Odezwała się mała Isabel.
-Isa, to nie jest... - zaczęła łagodnie Lea, spoglądając na skromny pierścionek z białego złota, który zawsze nosił  Meksykanin.
-To jest obrączka. - z rezygnacją przyznał Jonathan. - Tylko przełożona na drugą rękę i... Tak, nie miała wyglądać klasycznie. To był pomysł Isabel.
- Och, Jonathan. I dlaczego nic nie powiedziałeś? Trzymałeś to w tajemnicy tyle lat?
-Lea... To było zbyt trudne, naprawdę. Naprawdę ją kochałem... Kocham nadal. Nie chciałem też litości i głupich komentarzy. Wybaczysz mi? I... Błagam, nie pytaj o nic więcej.

_______________
Zatrzymaj mnie, nie daj mi odejść, zapomnę cię, nie będzie już nic... 
Cienie we mgle, jak znajdę drogę?
Jutro już nikt, a dziś jeszcze my...
Chrzanić melodramatyzm, uwierzycie, że mi się chce teraz płakać? :<
Ale Wy nie płaczcie, ktoś tu musi być twardy. Tak więc już prawie wszystko jasne. To już końcówka, przebrnięcie to ze mną?
Pozdrawiam i ściskam :)
graffiti

niedziela, 7 kwietnia 2013

17. Ciągnie mnie do Ciebie...

"Ludzie którzy wyjeżdżają, porządkują różne sprawy. Sprzątają pokój, szuflady, porządkują relacje z bliskimi osobami. Nieraz poprzez rozmowę, nieraz w formie listu. Szczególnie jeśli są to podróże z biletem w jedną stronę. Ja chyba też potrzebuję sobie to wszystko uporządkować. I nie chciałam zaczynać nowych spraw... Sprawiać bólu Jonathanowi."
- Dlatego nie chciałaś przyznać się do miłości? - zadał na głos pytanie Jonathan, patrząc się w płytę nagrobną i przesunął w cień za ławeczką pudełko z lodami pistacjowymi zakupionymi w ulubionej lodziarni. - Gdybyś się nie broniła... Ale udawało ci się. Nic nie wiedziałem. Do czasu... I oczywiście sam do tego nie doszedłem.
Zwiesił głowę, zamykając zeszycik.
-Jonathan, siedzisz tu chyba dwie godziny.  Zaraz ci te się lody roztopią! - usłyszał za sobą głos należący niewątpliwie do Pedro Rodrigueza, a potem dojrzał jego wymowne spojrzenie w kierunku siatki w kącie pod ławką. - Nie gniewaj się, ale jesteś przeziębiony, strasznie wieje, a w następnym meczu już musisz zagrać!
Dos Santos machnął ręką.
-Wiem.
-Jonathan... Chodźmy.
-Zaraz. - niezgrabnie schował do kieszeni zeszycik i zapatrzył się w krajobraz za cmentarzem. - Pedro, nie gniewaj się, ale to mi naprawdę pomaga. Zaczynam więcej rozumieć, poukładałem sobie parę rzeczy...
Kanaryjczyk poklepał go po ramieniu ze zrozumieniem.
-Jasne, rozumiem! I się ciesze, bo widać po tobie, że jest choć odrobinę lepiej. A teraz czeka nas mecz w telewizji, szkoda, że nie gramy... - zmarszczył brwi i spojrzał na grób - Sorry, Isabel, ale zabieram go na mecz, bo tu się przeziębi, a tego byś nie chciała, co? Na razie! - -pociągnął zdumionego Dos Santosa za rękaw. - Kupiłem paluszki cebulowe, są pyszne. Alex nie ma bo idzie do Monici Fabregas. A, weź te lody, bo ci się już pewnie roztapiają...
Meksykanin musiał się uśmiechnąć. Wesoła paplanina kolegi każdemu by poprawiła humor.

Chłodne wnętrze lodziarni starego Jorge Sali zachęcało, żeby zostać w nim dłużej. Jonathan skończył najwolniej, jak tylko mógł, swoją porcję lodów, marząc o tym, żeby przez ten czas jakimś cudem zelżał upał panujący na zewnątrz. Niestety, miny ludzi przechodzących za oknem wcale na to nie wskazywały i Meksykanin musiał pogodzić się z informacją, że upały  panujące w całej Hiszpanii będą panoszyły się jeszcze długo.
Co też zaraz potwierdził głos wydobywający się z radia.
Jonathan jęknął w proteście i stwierdził, że wobec takiego stanu rzeczy zakupi pudełko lodów dla przyjaciółki leżącej w szpitalu Sant Pau.
-Na pewno poprawi jej humor - mruknął do siebie, zwracając uwagę czujnego jak zawsze właściciela lokalu, który wycierał szmatką witrynę chroniącą lody.
-Twoja przyjaciółka ma szczęście, że ciebie zna. Jesteś bardzo dobrym człowiekiem. Za każdym razem jak cię widzę, masz coś dla niej przy sobie.
-Och, panie Jorge. To nic takiego. Poproszę opakowanie lodów pistacjowych - zmarszczył brwi. - Dlaczego ją to musiało spotkać?
Zamarł, zdając sobie sprawę, że wyrwało mu się nieopatrznie pytanie, na które bezskutecznie szukał odpowiedzi od dłuższego czasu.
Starszy pan starannie zapakował zimne pudełko z namalowanymi zielonymi gałkami lodów w ładną siatkę i wystukał cenę.
-To nie zależy od nas. - odpowiedział w końcu. - Ale cokolwiek by się nie stało, twoja obecność na pewno jej pomoże. Nie możesz jej zostawić samej. Wiem co mówię. - zamilkł na chwilę, obserwując wysuwający się z szelestem paragon. - 12 euro. Wiem, że jesteś tam codziennie, ty i jej brat. - dodał, odbierając pieniądze od zaskoczonego chłopaka - Moja żona jest w tym samym szpitalu. - wyjaśnił.
-Och...eee...nie wiedziałem. Przykro mi. - wymamrotał Dos Santos, zbity z tropu. - Dziękuję...to... ja chyba już pójdę. No wie pan, to trochę daleko, a obiecałem, że będę na trzynastą.
Zaczerwienił się, odbierając siatkę.
Niebieskie oczy sprzedawcy uśmiechały się do niego ciepło.
-Idź Jonathanie. Pozdrów ją ode mnie. I...-dodał, widząc, że chłopak się już odwraca do wyjścia. - Tak myślę, że ona chyba nie jest ci obojętna. Nie bój się swoich uczuć.
Przestraszony Dos Santos wybiegł z lodziarni, mało nie wpadając pod przejeżdżający właśnie samochód.
-Ej, ty chłopcze, dobrze się czujesz?! Chcesz, żebym cię rozjechał?!
Zignorował kierowcę, uciekając przed własnymi myślami.

-Jeszcze paluszka? - przed nosem Dos Santosa wylądowała otwarta paczka paluszków, kolejnej po czekoladzie manii Pedro Rodrigueza.
-Chętnie. - zgodził się i wyciągnął z paczki kilka z nich.
Mecz, w którym Barcelona widowiskowo rozjechała dużo niżej notowanego rywala, Dos Santos oglądał na miękkiej domowej kanapie stojącej w salonie Pedro Rodrigueza, notabene w towarzystwie właściciela. Mecz był dość prosty, piłkarze spokojnie przerzucali piłkę między sobą, nie zwracając prawie uwagi na rywali. Trener Andres Iniesta tym razem nie rwał resztek włosów z głowy,a jedynie stał w miejscu z zadowoleniem obserwując swoją drużynę. Grali właściwie wszyscy najlepsi jego zawodnicy, oprócz Jonathana i Pedro. Jeden z racji pogłębionego przeziębienia, a drugi czerwonej kartki, mieli na to spotkanie pauzę i oglądali je w domu.
-No, jeszcze dziesięć minut i chłopaki wracają do Barcelony z kompletem punktów. - skomentował z zadowoleniem Pedro, rzucając kolejnym słonym paluszkiem w Jonathana. Dos Santos złapał go w locie, łamiąc go i zjadł jedna połowę, a drugą odrzucił koledze.
-Pedro, nie zachowuj się jak dziecko. Czy musisz na każdym meczy rzucać paluszkami?

-Ale wcale nie na każdym! - oburzył się Pedro, a Jonathan parsknął śmiechem. - Na finale nie rzucałem! Przecież siedziałem wtedy w rezerwie...
-Miałaś wrócić yyy... za godzinę? - bąknął zdziwiony Kanaryjczyk - Paluszki? A po finale to co to było, hmm? - Alexandra uniosła wysoko brwi, powodując niekontrolowany napad jeszcze głośniejszego śmiechu. - To też się zalicza do meczu. Pedro, czasem mam wrażenie, że Aina jest od ciebie dojrzalsza.
-Alex, ale...
-Nie tłumacz się Rodriguez, ja wiem swoje.
Dos Santos rzucił kolejnym paluszkiem w żonę Kanaryjczyka i schował się za kanapę, przeczuwając atak złości Alex.

Szpitalny korytarz również był chłodny, ale w zupełnie inny sposób, niż przytulny lokal pana Sali. Tutaj dawało się wyczuć wyobcowanie i napięcie, a na Carrer del Mar atmosfera była radosna. Nawet promyki słońca tańczyły tam wesoło na szybach, tutaj były zimne i nie przenikały do wnętrza sal.
Kroki przechodzących ludzi odbijały się ponurym echem, co strasznie denerwowało Dos Santosa. Bartra pożegnał się z nim i Isabel, wezwany przez lekarza poszedł z nim porozmawiać, a potem chciał jechać do domu, zdać sprawozdanie rodzicom. Jonathan został sam z przyjaciółką, jednym uchem słuchając jej radosnej konwersacji z Pedritem, Alex i Leą Iniesta za pomocą rozłożonego na kolanach laptopa. Tamta trójka robiła wszystko, żeby rozwalić swój komputer, sądząc z niekontrolowanych ruchów ich kamerki od skype'a i przepychanek widocznych doskonale na ekranie. Isabel z zadowoleniem słuchała ich relacji z finałowego meczu Euro 2012, zajadając się lodami sprezentowanymi jej przez Dos Santosa.
Jonathan prawie nie zwracał uwagi na tą konwersację, bo wjego mózgu szalała burza myśli. Zastanawiał się, jakim cudem pan Sala tak trafnie zdiagnozował to, czego Dos Santos nawet nie nazwał i wyrzucił w głąb mózgu, wiedząc, że Isabel go odrzuca i nie ma najmniejszych szans na jej zainteresowanie.
Wcale mu nie pomógł fakt, że gdy się odwrócił, by rzucić na nią okiem, przesłała właśnie buziaka Rodriguezowi.  Przypomniał mu się niefortunny pocałunek na Rambla del Mar tamtej chłodnej nocy.
Zazdrosny? Mało nie jęknął, słysząc to cichutkie pytanie w swojej głowie. Musiał się poddać bez walki. Pan Sala nazwał to, z czego on zrezygnował. Był zakochany.
Do sali weszła pielęgniarka, przerywając tok myślowy Jonathana i wesołą rozmowę Isabel.
-Szanowny pan już pójdzie, za dziesięć minut będzie cisza nocna. Pani Isabel musi odpocząć. - rzuciła mu krótkie spojrzenie i się uśmiechnęła podchodząc do dziewczyny. Jonathan podniósł się niechętnie z łóżka, ucałował policzek przyjaciółki i uśmiechnął się.
-To dobranoc, Isabel.
Pielęgniarka podała jej lekarstwa, zasunęła rolety na oknie i wyszła, przypominając Dos Santosowi, że ma opuścić szpital.
Chłopak pomachał przyjaciółce i wyszedł.
-Jonathan...!
Zmarszczył brwi, ale zawrócił. Pal licho pielęgniarkę, Isabel go zawołała...
-Co jest, Isabel?
-Zostań ze mną... boję się - poprosiła go z rezygnacją.

-Alex, a może jednak paluszka? -Pedro ze słodką minką wyciągnął rękę z opakowaniem w stronę blondynki. - No wiesz... Tak na zgodę. przecież też je lubisz. A Barcelona wygrała mecz, trzeba to uczcić.
-Jedzeniem paluszków? - Alex mimo woli się roześmiała. - Jonathan, wstań z tej podłogi, przecież ci nic nie zrobię.
Dos Santos wychynął zza oparcia z głupią miną.
-Na pewno... - zaczął, ale nie skończył, bo Pedro właśnie podszedł do Alex i dalej próbował ja zmusić, żeby przestała udawać, że się gniewa i żeby się poczęstowała. I usiłował to właśnie zrobić za pomocą całusów, przed którymi blondynka się sprytnie uchylała. W końcu rzucił na oślep do tyłu paczkę z paluszkami, nie zwracając uwagi na to, że trafił nią Dos Santosa w twarz i mocno przytulił Alexandrę.
-No nie złość się juz księżniczko...
Jonathan poczuł ukłucie w sercu. To tak przypominało mu inną sytuację, dobre kilkanaście lat temu...

Zupełnie zapomniał, że bała się ciemności.  Położył się więc cicho na sąsiednim, pustym łóżku i  obiecał, że poczeka, aż zaśnie. Leżał chwilę cicho, wsłuchując się w jej oddech i rozmyślając o swoich uczuciach, o wygranej kolegów w finale, o ich żywiołowej radości. Wiedział, że impreza dalej tam trwa. A oni byli tutaj, w uśpionym już nocą szpitalu i mogli ich wspierać jedynie na odległość. Na szczęście to wsparcie się przydało.
-Jonathan?
Drgnął lekko, ale odwrócił się do niej spokojnie, podpierając się na łokciu.
-Co? Jestem tutaj, nie bój się. - podniósł się i przysunął się w ciemności bliżej jej łóżka Wymacał jej dłoń i lekko ją uścisnął. - Jestem i zawsze będę. Kocham cię księżniczko. - wypłynęło mu bezwiednie z ust.
Poczuł jak znieruchomiała na dźwięk tych słów. 
-Nie, Jonathan. Proszę, powiedz, że tego nie powiedziałeś... - jej przerażony głos zabrzmiał wręcz rozpaczliwie. Jonathan przyjrzał się jej twarzy, na tyle, na ile pozwalał mu ciemny pokój. Dostrzegł w jej oczach coś, co próbowała ukryć. Ostatni fragment układanki w jego mózgu wskoczył na miejsce. Jak mógł być tak tępy?
-Tak bardzo nie chciałam, żebyś się zakochał. Chyba mi się...nie udało.
Odchrząknął, słysząc to nieświadome potwierdzenie swego toru myślowego i wziął jej drugą rękę w swoje, a potem obie delikatnie ucałował.
-O mnie się nie martw. Jedno zmartwienie więcej nie sprawi mi różnicy. Natomiast ty będziesz miała jedno mniej. Będzie ci ... łatwiej. Zobaczysz. Przecież wiesz, że zawsze będziesz miała we mnie wsparcie, więc... czemu je odrzucasz?
-Jonathan... Ale....
Przewrócił oczami, choć wiedział, że Isabel w ciemności rozpraszanej jedynie słabym światłem zza rolet okiennych raczej tego nie zobaczy. Błysnęły mu przekornie białka oczu. Uścisnął jej ręce jeszcze raz.
-Spójrz mi w oczy i odpowiedz na jedno pytanie. Kochasz mnie? Tak, czy nie? Tylko szczerze.
-T...tak... Kocham. Tylko, że...- zamilkła, zdając sobie sprawę z bezzasadności tłumaczeń swoich obiekcji przy stanowczym uporze chłopaka.
Zapadła po jej słowach ciszę przerwało w końcu głośne odetchnięcie Dos Santosa.
-No, już myślałem, że tego nie powiesz.
Uśmiechnęła się do niego słabo, z rezygnacją pozwalając, by pocałował ją w słony od łez policzek, a potem w usta.
-Naprawdę cię kocham, Isabel. Bez względu na wszystko.

____________________
No...dobra.
Nie wiem czy wyszło, nie wiem, czy się wam spodoba, w ogóle nic nie wiem.
Przepraszam za długość czasu, od ostatniego odcinka. Nie mam zbytnio weny, ale nie zawieszam, bo zostało już tylko trzy odcinki. Niewiele, prawda?
Powiedzcie mi, u kogo mam zaległości i nie skomentowałam, bo chyba takowe posiadam, prawda?
To... byłoby na tyle?
wasza graffiti.

środa, 20 lutego 2013

16. Wśród tylu miejsc, jedno gdzieś całe ze szczęść, znajdę je!

Pedro stał w przepokoju, z rezygnacją poprawiając krawat i słuchając jednym uchem tyrady Alexandry, najprawpodpodobniej na temat tego, że nie zdążył pójść do fryzjera przed dzisiejszym wieczorem, aby podciąć lekko włosy. Zrobił to z pełną premedytacja, bo w przeciwieństwie do swojej żony, nie lubił nosić na głowie włosów przyciętych prawie do skóry. Źle się tak czuł. Zerknął na zegarek i zniecierpliwiony długą nieobecnością swojej córki, przerwał brutalnie monolog Alexandry, wołając Ainę na dół.
-Już idę! - odezwała się gdzieś z piętra, niestety przez następne dziesięć minut wcale się w przedpokoju nie pojawiła. Pedro miał właśnie namacalny dowód, że jego córeczka odziedziczyła po nim jakąś cechę, a mianowicie spóźnialskość. On sam był w tym mistrzem, ale Aina przebijała nawet Bojana, który wyżyny spóźnialstwa osiągnął już dawno.
-AINA! Nie będzimy dłużej na ciebie czekać! - zakomunikował o wiele za głośno niżby wypadało.
-Zaraz!
-Aina, natychmiast na dół! - -poparła Kanaryjczyka Alexandra, wygładzając sukienkę.
W końcu trzasnęły drzwi i dał się słyszeć tupot na schodach, a zaraz potem pojawiła się Aina, zdyszana, z torebką i pełnym makijażem.
Pedro przeżył szok, więc pierwsza zareagowała Alexandra.
-Wróć do łazienki i zmyj ten makijaż. I oddaj mi czerwoną szminkę, bo na pewno wzięłaś ją do torebki.
Hasło "czerwona szminka" kojarzyło sie Pedritowi tylko i wyłącznie z jednym wydarzeniem. Alex tak dawno jej nie używała. Teraz zaś widniała na ustach nie tylko jej samej, ale i ich nastoletniej córeczki.
-Ale mamo!! Wcale się nie pomalowałam za dużo! - zaoponowała Aina.
-Okej - Rodriguez przytrzymał Alex za rękę - Zobaczy ją Junior, rzuci jakieś hasło, a makijażu nie będzie w dwie sekundy, uwierz mi.
-To on tam będzie?! -jeknęła mała. - Mieliśmy iść do wujka Andresa!
-Tak, będzie, bo idziemy do Iniestów, tak jak to było zaplanowane, a Ana jest chrzestną Juniora. Niemożliwe, żeby go nie było - Kanaryjczyk z przyjemnością udzielił córce informacji.
Szminka została oddana.

Alexandra malowała usta krwistoczerwoną szminką.
Pedro zaś przyglądał się jej z kpiącą miną.
Nie zwracał w ogóle uwagi na to, że stoi w progu damskiej łazienki, jakby zupełnie było to nieistotne. Łazienka ta znajdowała się w podziemiach jednej z kafejek, masowo obecnych na damskiej starówce. Po męczącym treningu jaki zafundował im trener Del Bosque przed meczem z Portugalią, cała hiszpańska kadra otrzymała wieczór wolny od wszelkich piłkarskich zajęć i mogli pozwiedzać Gdańsk. Była to ostatnia z takich możliwości, bo w razie zwycięstwa z najbliższym przeciwnikiem, musieli ostro harować, aby dojść na szczyt. Bo taki był ich cel i wcale tego nie ukrywali.
Hiszpańska La Roja rozpełzła się więc po starym Gdańsku, trochę oglądając miasto, trochę buszując po straganach jarmarku Dominikańskiego, podpisując czasem podsunięte pod nos karteluszki i plakaty, co kto miał pod ręką, a przede wszystkim fundując sobie nawzajem zimne piwo, prosto z beczki i w hurtowych ilościach. Bo raz w życiu wolno, prawda...? A następny raz będzie po kolejnym meczu, jak zauważył przytomnie Iker Casillas, rezygnując już z niańczenia swoich, bądź co bądź dorosłych kolegów.
Pedro poszedł wraz ze swoją nieodłączną kompanią na gdański rynek, by zniknąć w przytulnej kawiarence na wprost Neptuna. Zeszli wraz z Fabsem do toalety, pozostawiając Iniestów i Xaviego samym sobie. No i własnie tam zauważył Alexandrę, która od stolika zniknęła wczesniej niz oni.
Teraz poprawiła wyszczotkowane przed chwilą blond włosy i przejechała dokładnie usta czerwoną szminka, zapewne od Chanel, ale to juz za bardzo kanaryjczyka nie interesowało. Szminka, to szminka, nieważne z jakiej firmy.
-W każdym opakowaniu jest to samo. - nie zorientował sie nawet , że zakończył swoje rozważania zupełnie na głos. Alexandra spojrzała na niego z ukosa, unosząc brwi.
-O czym ty mówisz?
-O twojej szmince. Po co kupujesz drogie egzemplarze, skoro te tańsze są takie same. Tylko, że tańsze. - wytłumaczył jej z miną mędrca, wiedzącego co mówi.
Modelka chwilę przetrawiała jego wypowiedź, aż w końcu zamknęła pudełeczko i wrzuciła do torebki razem ze szczotką.
-Różnią się, ceną i jakością. A tą akurat dostałam.
-Od kogo?- Rodriguez zmrużył oczy.
-A co cię to obchodzi? - zaśmiała sie Alex. - od jednej zaprzyjaźnionej projektantki. I nie, nie od Monici Fabregasa, który notabene zostawił nas samych dziesięć minut temu. - Roześmiała się jeszcze bardziej na widok miny piłkarza. - Szkda, że nie ma Isabel i jej ochorniarzy. Nie zazdroszcze jej sytuacji, a dodatkowo, juz muszą wyjeżdżać... A Euro dla nas na dobrą sprawę sie jeszcze nię zaczęło...
-Masz rację. Ale przyznaj, chciałabyś mieć takiego bodyguarda, jakim chłopcy są dla niej, co? - Pedrito zmrużył oczy i zaoferował ramię dziewczynie, bo właśnie do niego podeszła. - Alex, hmm?
Popatrzyła na niego z namysłem.
-Myślę, że...chciałabym. Ale zależy, kto by nim był.
Pedro drgnął i zajrzał Alexandrze w oczy. Odgarnął jej jasne włosy z policzka, usmiechając się zadziornie.
-A mnie byś zechciała?
Alex niepewnie się uśmiechnęła, ale jeszcze mu sie nie wyrwała z rąk i nie dała odpowiedzi odmownej, więc zadowolony z siebie Kanaryjczyk usmiechnął się szerzej i po prostu ją pocałował.
Dalej nie dostał w twarz.
Dostał za to promienny uśmiech, który uznał za odpowiedź pozytywną.
-Rozumiem więc, że jesteś teraz moją dziewczyną?


Gdy tylko weszli do domu Iniestów, od razu ogarnęła ich ciepła, przyjazna atmosfera. Z salonu dochodził śmiech Xaviego, jakaś muzyka, głosy i piski dzieciaków.
- Chodźcie, chodźcie, już jest cała ferajna. - zaprosił ich Andres.  Przechodząca z sałatką Ana uśmiechnęła się równie szeroko jak jej mąż i przytuliła wolną ręką Alexandrę, a potem Pedro i ich naburmuszone dziecko.
- Oooo, mistrz ironii we własnej osobie, Don Peeedrooo! - zaraportowała głośno Lea, stojąca przy drzwiach.
- Piłaś - zaśmiał się, ale z rozbawieniem pomachał zebranemu towarzystwu.
- Mylisz się - odpowiedziała Lea, ściskając mocno przyjaciela - patrzę tylko jak Cam robi zdjęcia - wskazała na stojącą niedaleko siostrę - A jest co fotografować dzisiaj!
Skinął głową i podążył wzrokiem za wzrokiem żony Bojana.
Faktycznie, wszyscy zebrani świetnie się bawili. Xavi śmiał się z czegoś do oburzonego tym Bojana, państwo domu kręcili się coś jeszcze donosząc. Alexandra przysiadła się do Marc'a Bartry.
Na środku salonu szalały do muzyki dzieciaki. Sebastian tańczył z Valerią i Ainą naraz, Victor i Junior udawali, że potrafią wykonać prawidłowy freestyle. Z boku Jonathan Dos Santos huśtał trzynastoletnią Isabel.
- Jonathan?! - wykrztusił z siebie zdziwiony Pedro - powinien się częściej zajmować dziećmi.
- A, tak. - przytaknęła Lea. - One też go lubią. Gdy tylko przyszedł, Isabel przytuliła się do niego i nie dała się odkleić. Bardzo go lubi, nie tak jednak, jak Junior ciebie - zażartowała.- Jonathan wie doskonale, po kim ją nazwałam. Pamiętam jak się dowiedział. Miał minę taką, jakby dostał w twarz... Potem wziął małą na ręce, popatrzył chwilę i powiedział, ze to imię będzie do niej pasować. Unikał jej jednak starannie, dopóki nie wpadliśmy na niego nad morzem. Isabel się zgubiła i znalazł ją Dos Santos właśnie. To dziwna relacja, kocha ją i denerwuje go to, że ma imię Isabel. Ale to była moja przyjaciółka... Wiesz, on czasem coś powie, zdarza mu się wspomnieć coś na temat tamtego lata. Powoli zaczynam rozumieć tą sytuację, o wielu rzeczach nie wiedzieliśmy.
- On wszystkiego nam nie powie- stwierdził Pedro. - Zresztą rozumiem to. Ale ostatnio wygląda zupełnie inaczej, chyba sobie wszystko w końcu poukładał. Bartra też... Ale on się chyba szybciej z tym pogodził.
- Możliwe. Idą do nas - zaśmiała się.
-Mamo! Wujek już nie chce ze mną tańczyć.- pożaliła się mała.
-Weź sobie to diablątko, ja już nie mam sił.
Lea się roześmiała.
-A ze mną nie zatańczysz?
-No dobra...Ale tylko jeden taniec, twoje dziecko mnie wykończyło.
Uśmiechnął się do Pedro, który tylko odwzajemnił się tym samym, nie chcąc robić żadnych uwag. Nie chciał psuć humoru kolegi. Był pewny, że jest w dobrym humorze, to było widać. Bo to był uśmiech dawnego Jonathana Dos Santosa.
Kanaryjczyk ominął szerokim łukiem brykające dzieciaki i podszedł do swojej żony, bezczelnie przerywając jej miła konwersację.
-Dość tego paplania, teraz jest czas na taniec z mężem. - uroczo się usmiechnął i wyciągnął ją na środek salonu.
Ktoś puścił szybszą piosenke, a potem zminił ja na wolną, co tylko spowodwowało, że Alex zgubiła sie w rytmie. Niezwruszony Pedro jednak nie zamierzał dopuścić. Tak tańcząc mijali sie co jakis czas z Dos Santosem i Leą. Dosłyszeli urywki ich rozmowy, co Rodriguezowi od razu przypomniało dziwną sytuację na lotnisku w Gdańsku.

Isabel musiała się znaleźć w szpitalu. A skoro coś musiało być zrobione, to przezorny Marc Bartra wolał załatwić sprawę od razu i miec to za sobą. Nigdy nie zostawiał niczego na później, tym bardziej, jeżeli chodziło o jego siostrzyczkę. Dlatego też już dzień po rozmowie z doktorem Orezą zabukował trzy bilety i zarządził wielkie pakowanie się. Na nic nie zdały sie prośby i błagania Isabel oraz ciężkie, milczące spojrzenie Dos Santosa. Około pory obiadowej znaleźli się na lotnisku i czekali na lot, który miał być dokładnie pół godziny później. Pojechał z nimi również tercet Iniestów, z Bojanem i Xavim, oraz Pedro i Alexandra, których zejście sie było wielka sensacją na śniadaniu. Chwilowo o niczym innym w kadrze się nie mówiło, i nawet teraz przyjaciele rzucali parce podejrzliwe, ukradkowe spojrzenia. No bo przecież, jak objaśnił Rodrigueza Sergio Ramos, taki obrót sprawy był niemożliwy. Nie-mo-żli-wy. Na przeliterowaną opinię Cygana Pedro odpowiedział tylko, żeby zastanowił się z kim sam obecnie jest i zajął się obieraniem banana.
A teraz stał z Alex na lotnisku i patrzył na przyjaciół zbierających się do odlotu. Przed chwilą urzędniczka poinformowała przez megafon, że samolot z Barcelony właśnie wylądował, więc nie mieli za dużo czasu. Tym bardziej, że na pożegnania nigdy nie ma dość czasu, przemknęło przez głowę Pedro. Błądząc wzrokiem po tłumach ludzi, głównie Hiszpanów, zapewne tych, co przylecieli ze stolicy Katalonii na mecze kadry, ujrzał twarz dobrze mu znanego z gazet motocyklisty, i jak wiedział, sportowego idola Dos Santosa.
-Jonathan, spójrz, Lorenzo tam idzie. Chcesz autograf? - zażartował widząc zaskoczone spojrzenie Meksykanina.
-Gdzie?!

-Zanim do mnie dotarło, że Lorenzo to ten Lorenzo, brat Isabel, ona zdążyła juz go zauważyć i uparła sie, że już musimy iść do kontroli bagażu. Mi przyszło wtedy do głowy, bo dużo nad tym myslałem, że może dałaby mu szanse choć na rozmowe. Ona jednk była nie ugięta.
Pedro pozwolił Alex zrobić piruet i zerknął na Dos Santosa i zamyślona Leę. Teraz trochę bardziej rozumiał popłoch, w który wpadła na widok chudziutkiego, sympatycznego Jorge drobna Isabel.
Zrozumiał też znaczenie chaotycznej rozmowy prowadzonej przez tą dwójkę przy barierkach kontrolerów.

-Isabel, to twój brat, mimo wszystko wciąż nim jest... Może daj mu szansę, niech sie wytłuamczy. - niesmiało poprosił Jonathan.
-Ja nie znam tego człowieka, Jonathan, daj spokój! - Isabel wyszarpnęła się mu z rąk i chwyciła za rączkę swojej walizki. - Chłopcy, idziemy?
-Ale, Isabel...
-Ja nie chcę mieć z nim nic wspólnego! - prawie krzyknęła Isabel - Gdyby chciał mieć ze mną kontakt, odnalazłby mnie już dawno temu. Bo innych opcji gdzie się zatrzymać w Barcelonie naprawdę nie miałam.
-Daj spokój - westchnął Marc Bartra. - Teraz faktycznie nie pora na kłótnie o Lorenzo, musimy już iść.
Wziął dwie walizki, zerknął na Isabel, a potem podszedł do kolegów.
-Trzymajcie się, chłopaki i wygrywać mi tutaj. Będę śledził wszystkie mecze! Pamiętajcie, Wielki Bartra patrzy! - zakończył ze śmiechem, ściskając przyjaciół.
-Szczęśliwego lotu i równiez pwodzenia - odwzajemnił sie serdecznie Pedro, żegnając się mocnym uściskiem ręki również z Dos Santosem. Podszedł potem do Isabel, która żegnała się wylewnie z Leą Iniesta. Zaprzyjaźniły się bardzo w czasie tego Euro.
-Trzymaj sie, mała. - uściskał drobną Hiszpankę. - I kibicuj nam.
-Jasne! - odpowiedziała Isabel. - Choć wolałabym tutaj. Powodzenia!
Machali im jeszcze zza barierek, które w końcu minęli.
-Chodźmy na taras widokowy. - odezwał się z boku Xavi.
Posłuchali go i skręcili w bok, na schodki. Pedro odwrócił sie jeszcze, by spojrzeć na godzine odlotu wyświetlana na telebimie i jego wzrok padł na szczuplą postać, ktopra w całkowitym szoku podbiegła do barierek odgradzajądzych strefę bezcłowa od tej zwykłej.
Zrobiło mu się zimno. Niewątpliwie Jorge Lorenzo zrozumiał, że właśnie się minął z siostrą.

-Lorenzo i tak was zauważył. Niestety, chyba za późno. - odezwała sie znowu Lea, po dłuższej chwili milczenia.
-Isabel i tak by z nim nie porozmawiała.
-Zawsze warto spróbować... - dorzuciła Alex, która najwyraźniej również słuchała tej rozmowy.
-To nie takie proste.- Pokręcił głową Jonathan. - Przynajmnie nie było takie dla niej.

Lotnisko to miejsce, gdzie skupiają się wszystkie ludzkie uczucia. Hale odlotów i przylotów, poczekalnie pełne są smutków pożegnań i radości powrotów. Wszędzie krążą echa wypowiedzianych słów. Porty lotnicze to bramy czasem w obie strony, czasem bez powrotu...
-Szczęśliwej drogi!! - wołała jeszcze z boku Lea, wytrwale machając swoją chustką. Z tarasu widokowego widać było kołujący już samolot. Zmartwiona Alexandra ściskała ciepłą rękę zamyślonego Kanaryjczyka, do którego coś mówił stojący obok Bojan.
- Jak myślisz, jeżeli dotrzecie do finału, to przylecą na mecz? Bartra kupił bilet w jedną stronę...
- Życie to też bilet w jedną stronę.- odpowiedział filozoficznie Pedro. - nie możemy się cofnąć.
- No tak... Mówisz, ze na życie jest bilet? A będziesz moim pilotem?
- A zapłaciła pani ? - przekornie zaśmiał się Pedro.
- Zapłaciłam...- Alex zarzuciła mu ręce na szyję i pocałowała go.
- Mmm, faktycznie! Ale ostrzegam, ze to będzie lot z turbulencjami, przy twoim charakterze to niestety możliwe.
- Ty nie jesteś lepszy- wytknęła mu,udając oburzoną. Nie potrafiła jednak udać porządnej złości.
Pedro przytulił ją lekko do siebie i widząc, ze samolot juz odleciał, odwrócił się do wyjścia z tarasu. Jego wzrok padł na tablicę z ofertami wycieczek.
- Chodź, Alex, poszukamy, czy jest lot na wyspy szczęśliwe...
-Pedrito, ale my już chyba swoją znaleźliśmy...
-Naprawdę? Ja w to jeszcze nie wierzę.
-Ej,państwo Rodriguez,ruszcie się, bo nie zdążymy na kolacje do hotelu! - bardzo znajomy głos przerwał im miłą sielankę.
- Bojan, ja cię kiedyś uduszę, ty materialisto! Ty tylko myślisz o jedzeniu!


Potańcowka wyczerpała Pedrito całkowicie. Stał sobie teraz z boku, obserwując Ainę, uparcie od dłuższego czasu odmawiającą Juniorowi swojego towarzystwa w tańcu do jakiejś skocznej piosenki disco polo. Chłopak był jednak nieugięty, i po kilku minutach mała panna Rodriguez wisiała mu na ramieniu, z rozpaczą malującą się w oczach. W tych Juniora lśnił tryumf.
Pedro pokręcił głowa nad tą dwójką, zastanawiając się ile jeszcze ta wzajemna niechęć potrwa. Popił wode, trzymaną w ręku i przesłał buziaka w powietrzu Alexandrze, która właśnie się na niego popatrzyła.
Usłyszał jakieś kroki, a potem cicha rozmowę.
-Jonathan? Co tutaj robisz? - zdziwiony,cichy głos Bartry na pustym korytarzu zabrzmiał bardzo głośno.- wyglądasz, jakbyś płakał.
-Spójrz.
Szelest kartek. Pedro poczuł sie niezręcznie, wiedząc, że koledzy są tuż za jego plecami, na ciemnym korytarzu, ale nie ruszył się z miejsca.
-Nosisz to cały czas przy sobie? Jonathan...
-Marc...czytaj.
-"Gdy byłam mała, marzyłam ze będę księżniczką i będę miała swojego księcia. Niestety nie wszystko się stało tak jak chciałam. Książę się pojawił,ale o niewłaściwej porze. I musiałam cały czas robić wszystko, żeby się nie zakochał. Ale jak długo sama będę się potrafiła powstrzymywać?"

___________________
No, zebrałam się w końcu i mam dość juz tego odcinka. Mam nadzieję, że Wam sie spodobał i , że mi wybaczycie długa nieobecność. Miałam tylko trzy egzaminy, ale za to bardzo trudne.
Nic lepszego nie wymyślę, ale martwi mnie to, że brak weny, zamiast na początku, objawił się na końcu opowiadania;/ A teraz zależy mi na dobrych odcinkach.
No nic, nie zanudzam. Trzymajcie sie <3
graffiti

PS. Obiecana podstrona o muzyce w rozdziałach jest w zakładce obok bohaterów. Zapraszam:) Jeżeli chcecie wiedzieć coś więcej, to pisać;)