piątek, 28 czerwca 2013

20. I'm grateful to die, to live once again.

Zanim przeczytacie ostatni odcinek, bardzo Was proszę o przesłuchanie tej piosenki. Tekst jest dość ważny, właściwie Dolenka ma rację, że mógłby być piosenkę przewodnią do całego via blaugrana.

A teraz zapraszam na odcinek ;)


Wilgotne, parne powietrze po krótkiej letniej burzy wypełniało zapachem kwiatów i mokrej trawy całe niewielkie pomieszczenie, którego drzwi zostały szeroko otwarte na ogród. Białe kwiaty ozdabiające całe pomieszczenie wraz z zielonymi liśćmi tworzyły uroczy, romantyczny nastrój.
Splótł swoje śniade palce z jej bladą, drobną rączką, na której od kilkunastu chwil lśnił pierścionek z białego złota, który wyglądem przypominał delikatnie splecione żyłki. Nie chciała tradycyjnej wersji.
-Kocham cię! - szepnął, chcąc ją pocałować, ale ona przekornie zasłoniła się bukietem kwiatów, więc jego nos trafił w sam środek białych, drobnych kwiatuszków. - Kochanie... - mruknął, odsłaniając jej twarz i całując ją z uczuciem.
Jej radosny uśmiech wynagrodził mu wszystko.
-Chodźmy, już na nas czekają - objął ją ramieniem i się uśmiechnął.
Wyszli na oświetlony łagodnym słońcem zielony ogród.

-NIE, CHOLERA.
Jonathan usiadł na łóżku, wybudzając się nagle ze snu. Czuł jak mu wali mocno serce i musiał chwilę odczekać, żeby się uspokoiło.
Potem zerknął na zegarek, choć właściwie nie musiał. Za oknem szarzał już świt, było jasno. Zegarek pokazywał 4:30.
Tak dawno mu się to nie śniło. Kiedyś wspomnienia tego dnia nawiedzały go w snach niemal codziennie, kończąc się sugestywnymi, dokładnymi do bólu scenami tego, co się stało kilka dni później. I zawsze po tym budził się nad ranem i nie mógł już spać.
Tej nocy też pewnie tak będzie, pomyślał, zwlekając się smętnie z łóżka. Podszedł do okna zgarniając po drodze butelkę wody i spojrzał na uśpioną jeszcze Barcelonę.
Przeciągnął się kocim ruchem, aż mu chrupnęły kości w stawach i pomyślał, że skoro i tak już nie zaśnie, to warto byłoby się przejść. Wyciągnął z szafy szarą bluzę z kapturem, jeansy i przebrał się szybko.
Nie bawił się w golenie, o tak wczesnej porze i tak nikogo by nie spotkał.
Gdy wyszedł na pole, owionęło go chłodnawe, rześkie powietrze poranka. Musiało padać w nocy, bo chodnik był jeszcze mokry. Jonathan uśmiechnął się lekko, lubił świat zaraz po burzy, czy deszczu, był taki...czysty i spokojny. A on czuł się wtedy tak samo.
Gdy przechodził koło pustego przystanku, nogi same go poniosły do nadjeżdżającego leniwie tramwaju, linii wiodącej na El Viejo.

Sięgnęła ręką do listków róży, obrastających jedną ze ścian arkad, w których odbywało się skromne przyjęcie weselne. Widniały na nim drobne kropelki wody, które spadły pod wpływem jej ruchu.
Odwróciła się, wyczuwając, że przystanął obok niej.
-Ślicznie tutaj, prawda? Aż można by pomyśleć, że nie jesteśmy w szpitalu. - wciąż bawiła się listkiem, a potem przesunęła rękę na kwiatek. Spróbowała go urwać przy nasadzie, ale on łagodnie wyciągnął go z jej rąk i ułamał trochę dalej, na łodyżce z kilkoma kolcami.
-Żadna róża nie wytrzyma długo bez łodygi, musi się na niej oprzeć. - uśmiechnął się - Tak samo ludzie, nie wytrzymają długo bez miłej świadomości posiadania kogoś bliskiego, kto może pomóc.
-A kolce? - zapytała Isabel, obserwując jak je odłamuje z namysłem z urwanej róży. 
-Kolce też są potrzebne. Do obrony przed światem. Ale nie we wszystkich sytuacjach. Proszę. - Podał jej różyczkę. - Jest piękna, jak ty. Rozkwitająca...
Isabel uśmiechnęła się i pogładziła go ręką po policzku.
-Dziękuję, Jonathan.
Wciąż nie mógł się nadziwić, jak bardzo czuł się szczęśliwy, gdy się przytulała do niego z ufnością, zupełnie jakby byli na pierwszej randce. Jakby była pewna, że ochroni ją przed całym złem tego świata. Przygarnął ją do siebie mocniej, całując jej pachnące waniliowym szamponem włosy.
Uzmysłowił sobie, że właściwie nigdy nie byli na randce z prawdziwego zdarzenia. No chyba, że liczyć te wyjścia, gdy się jeszcze nie zdeklarował ze swoimi uczuciami, bo się zwyczajnie bał odrzucenia. Ale wtedy chodzili w trójkę, z Bartrą. Marc był doskonałą przyzwoitką.
Jakby z oddali dały się słyszeć kroki na wypolerowanej podłodze, a chwilę potem usłyszeli chrząknięcie.
-Zakochańce, nie chcę wam przeszkadzać, ale mama czeka już z tortem. Chodźcie! - przynaglił ich Bartra z domyślnym uśmiechem stojący własnie przy jednym z arkadowych łuków. Zza niego błysnął flesz aparatu, który mógł być tylko lustrzanką Giovanniego. Zaiste, to on szczerzył się zza pleców Marc'a.
Niechętnie oderwał się od swojej świeżo upieczonej żony i lekki ruchem dłoni wskazał jej, by poszła pierwsza za bratem. Isabel jednak wsunęła rękę w jego dłoń i pociągnęła go za sobą.
Drobny gest, a tak bardzo cieszył.

Położył kremową różę, zerwaną po drodze, na płycie nagrobnej, z zamyśleniem obserwując jej łagodnie oświetlone przez wschodzące słońce płatki. Isabel też była taka delikatna, zawsze odkąd ją znał. A te róże zawsze będą mu się kojarzyły z nią i tymi krótkimi, radosnymi chwilami, paradoksalnie, w szpitalu. Sant Pau miał wydzielony kościół w jednym z pawilonów, i to tam własnie wzięli ślub. Przyjęcie odbyło się w jednej z arkad wychodzących na wewnętrzny ogród. Na wolnym powietrzu, bardzo kameralnie.
Jonathan wiedział, że będzie wdzięczny do końca życia Bartrze, że to załatwił. Przede wszystkim za to, że nie stawiał oporu. Jego rodzice nawet nie stawiali oporów. Pamiętał jak dzisiaj, że niczego nie zamawiali, nawet tort upiekła mama Marc'a.
Poprawił różyczkę, kładąc ją w poprzek nagrobka i usiadł na ławeczce.
Słońce już wschodziło.
Siedział chwilę w ciszy, wspominając ślub. Po chwili dotarło do niego, że się uśmiecha.
Bezwiednie potarł obrączkę, jak zawsze to robił w chwilach zdenerwowania, zupełnie jakby szukał pomocy u Isabel.
Pierwszy raz od dłuższego czasu mógł myśleć o tym wszystkim bez bólu w sercu. Przypomniał sobie o pamiętniku i pomyślał, że jego ukochana byłaby z niego dumna.
-Czy to dlatego pisałaś ten pamiętnik Isabel? Żebym sobie poradził z tym wszystkim? - szepnął, wyciągając  z kieszeni sfatygowany niebieski zeszyt, z którym nie rozstawał się od jakiegoś czasu.
Otworzył ostatnie strony niemalże w transie.
"Ten ślub nie miał prawa się wydarzyć, a jednak doszedł do skutku. To było jak spełniony sen. I teraz wiem, że Jonathan miał rację. Przechodzić to wszystko z kimś jest łatwiej. Wiem, że mam brata, rodzinę, przyjaciół. Ale mam też, a może przede wszystkim - jego. Jonathan zasłużył na więcej czasu. Najgorsze jest to, że go nie dostanie. Może dlatego pisałam cały czas to wszystko. Chcę, żeby wiedzieli, on i mój brat, jak bardzo ich kochałam, choć nie zawsze to mogłam okazać. Dla ich dobra."
-Kocham cię, Isabel, zawsze cię kochałem. I wiedziałem to wszystko - odpowiedział jej bezwiednie.
Czytanie tego swoistego pamiętnika sprawiło mu wiele bólu, ale, jak się teraz z zaskoczeniem zorientował, pomogło mu spojrzeć na to wszystko jeszcze raz, w innym świetle.
Z dystansem.
Ta cała mozaika. To tylko dwa miesiące, a tak wiele się wydarzyło. Euro, Isabel, zakochany Pedro. Bartra i Lorenzo. I on sam. I cała gama uczuć, jaka wtedy im towarzyszyła; ból, żal, gniew. Miłość, oddana przyjaźń.
Przeżywając to wszystko był teraz gotów zmierzyć się z najgorszym wspomnieniem, już bez zapiekłego żalu.
Na spokojnie.

Kilka dni po ślubie Isabel się pogorszyło i przestraszony Marc zadzwonił po rodziców, oraz, nie wiedząc za bardzo co robić, powiedział o tym i Pedritowi. W rezultacie w sali dziewczyny zjawili się wszyscy najbliżsi przyjaciele, których po półgodzinie wyrzucił doktor Oreza.
Pacjentce należało zapewnić spokój.
Oczywiście lekarzowi nie udało się wyperswadować wyniesienia się stamtąd choćby na chwilę Marc'owi i Jonathanowi. Zmierzył ich więc tylko bezradnym spojrzeniem i podszedł do rodziców Marc'a, mówiąc coś tym znaczącym, lekarskim tonem.
To mogło oznaczać tylko jedno, a Dos Santos nie chciał tego słuchać.
Martwiła go blada twarz Isabel, podkrążone oczy Bartry i własne, niespokojne bicie serca.
No i obecność Jorge Lorenzo, który siedział cicho w najciemniejszym kącie pokoju.
Właśnie. 
Za jego obecność w tym miejscu i w tej sytuacji był odpowiedzialny wyłącznie on sam, Spędził sporo czasu, tłumacząc Isabel, że ważniejsze od gniewu są więzy rodzinne i że powinna mu jednak wybaczyć. Isabel w końcu mu uległa i to dlatego Jorge się tu zjawił. 
Dos Santos zadzwonił po niego osobiście, bo Marc Bartra odmówił. Nic dziwnego, Jonathan go rozumiał. Sam miałby wątpliwości, gdyby to on parę lat temu otworzył drzwi i zastał w progu załamaną, płaczącą dziewczynkę, która nie potrafiła zrozumieć, dlaczego dla jej brata ważniejsze od niej były motocykle i długie wyjazdy.
On nie miał na szczęście takich wspomnień i patrzył na sytuację dość obiektywnie.
I miał poczucie, że jednak wybaczenie jest potrzebne.
Nie tylko dlatego, że Isabel była bardzo chora.
Dlatego, że Lorenzo był jednak jej bratem.
Siedział więc teraz przy niej, ściskając jej drobną rączkę w swojej własnej i zastanawiał się nad treścią dwugodzinnej rozmowy, przy której, taktownie nie chciał być obecny, a po której Isabel zawołała go i biorąc go za rękę, przedstawiła go Jorge. I powiedziała, że dzięki niemu zrozumiała, że są ważniejsze rzeczy niż duma i gniew.
Za oknem była ciemna, gwiaździsta noc, która nastrajała do rozmyślań. Przy łóżku paliła się mała lampka, niewiele jednak oświetlająca.
-Jonathan? - intensywny tok myślowy przerwał mu cichy głos dziewczyny. - Kochasz mnie?
-Tak, Isabel, oczywiście, że tak. Wiesz przecież o tym. - zapewnił ją, zdziwiony nieco, że o to pyta. 
-Ja też cię kocham, wiesz? I będziesz o tym zawsze pamiętał, dobrze?
-Oczywiście, Isabel. Ale przecież... - zaczął i przerwał nagle, bo dziewczyna zaczęła kaszleć. - Zawołam lekarza, dobrze?
Podniósł się z krzesła równo z Bartrą, zastanawiając się, jak bardzo naruszy ciszę nocną, wołając ordynatora oddziału już z korytarza.
-Oreza będzie wiedział, co ci podać - zapewnił siostrę Marc. - Leż spokojnie.
Isabel spróbowała machnąć ręką, ale nie dała rady.
-Nie, chłopcy. - zmrużyła oczy, jakby chciała ich lepiej dojrzeć. - To już... nie ma sensu.
-Isabel... - zaczął Marc zdenerwowanym głosem. - Jak możesz...
Isabel przymknęła oczy, była chyba zmęczona. Dos Santosowi też się powinno się chcieć spać, bo było późno w nocy. Ale nie mógł. 
-Mamo? - zawołał nerwowo Marc, przysuwając się bliżej. Jego krzesło, gwałtownie odepchnięte, upadło z głośnym hukiem na podłogę. - Panie doktorze! - wrzasnął na cały korytarz, ignorując ciszę nocną.
Dos Santos zacisnął zęby i spojrzał w kąt sali
-Jorge, chodź tutaj. - Niemalże warknął.
Odwrócił się do swojej żony. Żony, pomyślał, jak to dumnie brzmi. Dziwne, że w takim momencie przychodziły mu do głowy równe błahe myśli.
-Isa, kochanie, spójrz na mnie. - poprosił, ściskając ją za rękę.
-Kocham cię, Jonathan. I ciebie też Marc. Kocham was wszystkich.
Jej ręka wysunęła się bezwładnie z dłoni Jonathana.

Dos Santos głęboko odetchnął zamykając na chwilę oczy, które go podejrzanie zapiekły. Przesunął po nich palcami, by zetrzeć łzy.
To nie było łatwe. Wciąż ją kochał, po tylu latach. Nie potrafił spojrzeć na inną dziewczynę, czy teraz, kobietę. Wciąż bezwiednie szukał w tłumie znajomych ciemnobrązowych włosów i wesołych oczu. Szukał swojej Isabel.
Ale ona odeszła tamtej lipcowej nocy i zostawiła ich samych.
Wiedział, wiedział, że kiedyś tak się stanie, że to było nieuchronne. A jednak nie potrafił się pozbierać przez te wszystkie lata. Chyba zbyt mocno ją kochał.

-Isabel? ISABEL! Nie zostawiaj mnie... - jakby z oddali usłyszał swój zachrypnięty, przerażony głos. Chwilę później zorientował się, że krzyczy, patrząc na jej nieruchomą, spokojną twarz, a Marc Bartra ściska go mocno, sam blady jak prześcieradło i przerażony.
Jeszcze później poczuł na swojej twarzy gorące łzy.
To był koniec.

Zorientował się, że stoi, zaciskając pięści. Odetchnął i rozprostował palce.
-Tak, Isabel, zostawiłaś mnie samego... Ale tak musiało być. - zawahał się, obracając w palcach niebieski zeszyt. - Może dobrze, że znaleźliśmy to z Marc'iem dopiero teraz. Wcześniej nie zrozumiałbym, co chciałaś mi przekazać.
"Żyj dalej. Nie płacz. Kiedyś się spotkamy".
Zmarszczył brwi, zastanawiając się nad jedną rzeczą.
-Wiem, czemu tak nie znoszę Lorenzo. Trudno się jednak do tego przyznać.
Bo najbardziej bolało go to, że Jorge, który tak zranił młodszą siostrę, nie potrafił tego zrozumieć przez lata. Nie podjął poszukiwań, nie zrobił tego tak naprawdę. A mimo wszystko uzyskał tą cenną rozmowę z siostrą i jej przebaczenie. I był tam, w tym momencie... Widział ból Bartry, jego rodziców i Jonathana.
-Dziękuję za ten zeszyt, Isabel. - powiedział na głos serdecznie, patrząc na wyryty napis i drżące na porannym wietrze płatki róży. Po chwili dodał - Chyba wiem, co muszę zrobić.
Omiótł grób spojrzeniem raz jeszcze i powoli wyszedł z cmentarza. Spojrzał na zegarek, była godzina szósta.
Barcelona powoli budziła się do życia, było coraz więcej samochodów na ulicach.
Dos Santos szedł w stronę domu równym, miarowym krokiem, czując się bardzo lekko. Miał wrażenie, że wszystkie fragmenty układanki wskoczyły na swoje miejsce.
Dostrzegł na pustawej jeszcze ulicy znajoma postać i się uśmiechnął.
-Wujku! - dziewczynka zamachała ręką i podbiegła do niego, przytulając go po chwili w pasie, jak jego Isabel kiedyś przed laty.
-Cześć, Isabel - uśmiechnął się raz jeszcze, całując małą w policzek. - O tej porze idziesz do szkoły?
-Tak, mam przed lekcjami kółko taneczne. - wyjaśniła. Potem zmarszczyła brwi, tak charakterystycznym dla Bojana ruchem i niepewnie zapytała - Wujku, nie obraziłeś się o to, że ciocia Camilla odkryła,że się ożeniłeś?
Jonathan pokręcił głową.
-Nie, i tak chciałem im to powiedzieć. No może niekoniecznie akurat tego dnia - zaśmiał się cicho. -Wiesz, że masz imię po mojej żonie?
-Mama coś na ten temat mówiła. - Przytaknęła nastolatka. - Była fajna?
-Oczywiście, Isabel była bardzo fajna. I była piękna. - ucieszył się, że może wypowiadać to imię już bez bolesnego ukłucia w sercu, które mu dotąd wiernie towarzyszyło. - Jeśli chcesz, to ci o niej opowiem. - dodał, bo nagle sobie uświadomił, że tak przecież powinno być.
-Doszliśmy już do szkoły, wujku. - z żalem powiedziała córka Krkiciów, wskazując szary budynek przed którym stali.. - Ale przyjdź do nas wieczorem wujku, dobrze? Chętnie cię posłuchamy!
-Dobrze. - zgodził się Jonathan.
-To do zobaczenia! - radośnie zawołała mała Isabel, cmoknęła go w policzek i pobiegła do swoich koleżanek, czekających na nią przy wejściu.
On zaś patrzył chwilę za odchodzącą Isabel, a potem wziął do ręki telefon i wykręcił numer Jorge Lorenzo.
Bo powinien był to zrobić już dawno temu.
Czekając, aż odezwie się w słuchawce znajomy, niski głos, otworzył raz jeszcze niebieski zeszycik.
"Bo najważniejsze jest to, żeby nie pamiętać tego, co było złe. Warto wybaczać. Liczy się w gruncie rzeczy miłość i przyjaźń. Wtedy nie będziemy żałować wypowiedzianych w gniewie słów."
To był ostatni wpis.

________________________
Thank you for your patience,
The time that you gave me,
I think that I never know,
That you were trying to save me.

Cóż...
Nie wiem, szczerze mówiąc, czy stanęłam na wysokości zadania i opisałam to tak jak trzeba.
Mam wrażenie, że nie.
Ale mam również nadzieję, że nie będziecie mieć uczucia niedosytu, nie chciałam być drastyczna, chciałam opisać to dość delikatnie. Inaczej zresztą bym nie potrafiła, niestety.
Nie powiem, żeby to było łatwe.
Chciałam jeszcze powiedzieć, że bardzo Wam dziękuję, że dotrwałyście ze mną do końca.
Będzie jeszcze epilog.

ściskam,
graffiti.

4 komentarze:

  1. Bolesne wspomnienia, bolesne też dla mnie, ale ja nie czuję, żeby coś tu brakowało. Jest wszystko to, czego się spodziewałam, a nawet dużo więcej. I piękne przesłanie, że nie warto trzymać w sercu żalu, złości, gniewu, bo to tak naprawdę nic nie znaczy, kiedy trzeba będzie odejść. Kiedy musi się odejść, tak jak musiała Isabel.
    Pozostały dobre wspomnienia, które będą osłodą dla Jonathana po latach bólu i udręki...

    OdpowiedzUsuń
  2. Cóż mogę powiedzieć? Że mi się podobało? Że mnie wzruszyło? Historia, którą opowiedziałaś, była fascynująca. Nie było mdłego paplania (które ja często u siebie praktykuję, bo nie wiem co napisać), ani wydumanych zdarzeń. Coś takiego mogło się zdarzyć. To właśnie w tym opowiadaniu najbardziej mi się spodobało.
    Ten odcinek jest cudny. Przemijanie, miłość, wybaczenie, czyli po prostu życie. I jak tu nie sądzić, że człowiek z natury jest dobry? Tylko jak mu czasem życie lub inni ludzie dokopią, staje się zły.
    Isabel będzie ich takim dobrym aniołem i myślę, że to właśnie dzięki niej bohaterowie stali się lepsi.

    OdpowiedzUsuń
  3. "-Oczywiście, Isabel była bardzo fajna. I była piękna. - ucieszył się, że może wypowiadać to imię już bez bolesnego ukłucia w sercu, które mu dotąd wiernie towarzyszyło."
    Czas leczy rany... U każdego mija inny czas...
    Ta historia jest bardzo prawdziwa, oddałaś ją swietnie.. myśle że wszystko co chciałaś nam przekazać odczuliśmy a ja na pewno.. Wiesz ze do mnie to dociera jak do nie każdego, i możesz być pewna ze takjest jakopisałaś.. i sądzę ze ta historia nie kończy się dramatycznie, kończy się tak jak zwykle konvczy się życie, wzlotami i upadkami każdego człowieka... Chwilami które odciskają pietno na naszym zyciu, chwilami smutnymi i szczęśliwymi..

    OdpowiedzUsuń
  4. Odwlekanie komentarza to zły pomysł... Bardzo zły. Doszłam do siebie, ale zapomniałam, co miałam Ci napisać xD
    Cieszę się, że pokazałaś tutaj Jonathana i Isabel jako parę :) W końcu prosiłam o to. Szkoda, że tak niewiele tego było. Ech, paskudna choroba, ale wiele wniosła do życia bohaterów. Poczuli jak ważna jest przyjaźń, jak kruche jest ludzkie życie, jak mało trzeba, żeby kogoś rozweselić, jak ciężko jest przebaczyć... Finał historii tragiczny, ale życie toczy się dalej. Nowe pokolenie już wyrosło :) Nie wolno zapomnieć i nie wolno żyć przeszłością. Czekam na epilog ;)

    OdpowiedzUsuń