piątek, 28 czerwca 2013

20. I'm grateful to die, to live once again.

Zanim przeczytacie ostatni odcinek, bardzo Was proszę o przesłuchanie tej piosenki. Tekst jest dość ważny, właściwie Dolenka ma rację, że mógłby być piosenkę przewodnią do całego via blaugrana.

A teraz zapraszam na odcinek ;)


Wilgotne, parne powietrze po krótkiej letniej burzy wypełniało zapachem kwiatów i mokrej trawy całe niewielkie pomieszczenie, którego drzwi zostały szeroko otwarte na ogród. Białe kwiaty ozdabiające całe pomieszczenie wraz z zielonymi liśćmi tworzyły uroczy, romantyczny nastrój.
Splótł swoje śniade palce z jej bladą, drobną rączką, na której od kilkunastu chwil lśnił pierścionek z białego złota, który wyglądem przypominał delikatnie splecione żyłki. Nie chciała tradycyjnej wersji.
-Kocham cię! - szepnął, chcąc ją pocałować, ale ona przekornie zasłoniła się bukietem kwiatów, więc jego nos trafił w sam środek białych, drobnych kwiatuszków. - Kochanie... - mruknął, odsłaniając jej twarz i całując ją z uczuciem.
Jej radosny uśmiech wynagrodził mu wszystko.
-Chodźmy, już na nas czekają - objął ją ramieniem i się uśmiechnął.
Wyszli na oświetlony łagodnym słońcem zielony ogród.

-NIE, CHOLERA.
Jonathan usiadł na łóżku, wybudzając się nagle ze snu. Czuł jak mu wali mocno serce i musiał chwilę odczekać, żeby się uspokoiło.
Potem zerknął na zegarek, choć właściwie nie musiał. Za oknem szarzał już świt, było jasno. Zegarek pokazywał 4:30.
Tak dawno mu się to nie śniło. Kiedyś wspomnienia tego dnia nawiedzały go w snach niemal codziennie, kończąc się sugestywnymi, dokładnymi do bólu scenami tego, co się stało kilka dni później. I zawsze po tym budził się nad ranem i nie mógł już spać.
Tej nocy też pewnie tak będzie, pomyślał, zwlekając się smętnie z łóżka. Podszedł do okna zgarniając po drodze butelkę wody i spojrzał na uśpioną jeszcze Barcelonę.
Przeciągnął się kocim ruchem, aż mu chrupnęły kości w stawach i pomyślał, że skoro i tak już nie zaśnie, to warto byłoby się przejść. Wyciągnął z szafy szarą bluzę z kapturem, jeansy i przebrał się szybko.
Nie bawił się w golenie, o tak wczesnej porze i tak nikogo by nie spotkał.
Gdy wyszedł na pole, owionęło go chłodnawe, rześkie powietrze poranka. Musiało padać w nocy, bo chodnik był jeszcze mokry. Jonathan uśmiechnął się lekko, lubił świat zaraz po burzy, czy deszczu, był taki...czysty i spokojny. A on czuł się wtedy tak samo.
Gdy przechodził koło pustego przystanku, nogi same go poniosły do nadjeżdżającego leniwie tramwaju, linii wiodącej na El Viejo.

Sięgnęła ręką do listków róży, obrastających jedną ze ścian arkad, w których odbywało się skromne przyjęcie weselne. Widniały na nim drobne kropelki wody, które spadły pod wpływem jej ruchu.
Odwróciła się, wyczuwając, że przystanął obok niej.
-Ślicznie tutaj, prawda? Aż można by pomyśleć, że nie jesteśmy w szpitalu. - wciąż bawiła się listkiem, a potem przesunęła rękę na kwiatek. Spróbowała go urwać przy nasadzie, ale on łagodnie wyciągnął go z jej rąk i ułamał trochę dalej, na łodyżce z kilkoma kolcami.
-Żadna róża nie wytrzyma długo bez łodygi, musi się na niej oprzeć. - uśmiechnął się - Tak samo ludzie, nie wytrzymają długo bez miłej świadomości posiadania kogoś bliskiego, kto może pomóc.
-A kolce? - zapytała Isabel, obserwując jak je odłamuje z namysłem z urwanej róży. 
-Kolce też są potrzebne. Do obrony przed światem. Ale nie we wszystkich sytuacjach. Proszę. - Podał jej różyczkę. - Jest piękna, jak ty. Rozkwitająca...
Isabel uśmiechnęła się i pogładziła go ręką po policzku.
-Dziękuję, Jonathan.
Wciąż nie mógł się nadziwić, jak bardzo czuł się szczęśliwy, gdy się przytulała do niego z ufnością, zupełnie jakby byli na pierwszej randce. Jakby była pewna, że ochroni ją przed całym złem tego świata. Przygarnął ją do siebie mocniej, całując jej pachnące waniliowym szamponem włosy.
Uzmysłowił sobie, że właściwie nigdy nie byli na randce z prawdziwego zdarzenia. No chyba, że liczyć te wyjścia, gdy się jeszcze nie zdeklarował ze swoimi uczuciami, bo się zwyczajnie bał odrzucenia. Ale wtedy chodzili w trójkę, z Bartrą. Marc był doskonałą przyzwoitką.
Jakby z oddali dały się słyszeć kroki na wypolerowanej podłodze, a chwilę potem usłyszeli chrząknięcie.
-Zakochańce, nie chcę wam przeszkadzać, ale mama czeka już z tortem. Chodźcie! - przynaglił ich Bartra z domyślnym uśmiechem stojący własnie przy jednym z arkadowych łuków. Zza niego błysnął flesz aparatu, który mógł być tylko lustrzanką Giovanniego. Zaiste, to on szczerzył się zza pleców Marc'a.
Niechętnie oderwał się od swojej świeżo upieczonej żony i lekki ruchem dłoni wskazał jej, by poszła pierwsza za bratem. Isabel jednak wsunęła rękę w jego dłoń i pociągnęła go za sobą.
Drobny gest, a tak bardzo cieszył.

Położył kremową różę, zerwaną po drodze, na płycie nagrobnej, z zamyśleniem obserwując jej łagodnie oświetlone przez wschodzące słońce płatki. Isabel też była taka delikatna, zawsze odkąd ją znał. A te róże zawsze będą mu się kojarzyły z nią i tymi krótkimi, radosnymi chwilami, paradoksalnie, w szpitalu. Sant Pau miał wydzielony kościół w jednym z pawilonów, i to tam własnie wzięli ślub. Przyjęcie odbyło się w jednej z arkad wychodzących na wewnętrzny ogród. Na wolnym powietrzu, bardzo kameralnie.
Jonathan wiedział, że będzie wdzięczny do końca życia Bartrze, że to załatwił. Przede wszystkim za to, że nie stawiał oporu. Jego rodzice nawet nie stawiali oporów. Pamiętał jak dzisiaj, że niczego nie zamawiali, nawet tort upiekła mama Marc'a.
Poprawił różyczkę, kładąc ją w poprzek nagrobka i usiadł na ławeczce.
Słońce już wschodziło.
Siedział chwilę w ciszy, wspominając ślub. Po chwili dotarło do niego, że się uśmiecha.
Bezwiednie potarł obrączkę, jak zawsze to robił w chwilach zdenerwowania, zupełnie jakby szukał pomocy u Isabel.
Pierwszy raz od dłuższego czasu mógł myśleć o tym wszystkim bez bólu w sercu. Przypomniał sobie o pamiętniku i pomyślał, że jego ukochana byłaby z niego dumna.
-Czy to dlatego pisałaś ten pamiętnik Isabel? Żebym sobie poradził z tym wszystkim? - szepnął, wyciągając  z kieszeni sfatygowany niebieski zeszyt, z którym nie rozstawał się od jakiegoś czasu.
Otworzył ostatnie strony niemalże w transie.
"Ten ślub nie miał prawa się wydarzyć, a jednak doszedł do skutku. To było jak spełniony sen. I teraz wiem, że Jonathan miał rację. Przechodzić to wszystko z kimś jest łatwiej. Wiem, że mam brata, rodzinę, przyjaciół. Ale mam też, a może przede wszystkim - jego. Jonathan zasłużył na więcej czasu. Najgorsze jest to, że go nie dostanie. Może dlatego pisałam cały czas to wszystko. Chcę, żeby wiedzieli, on i mój brat, jak bardzo ich kochałam, choć nie zawsze to mogłam okazać. Dla ich dobra."
-Kocham cię, Isabel, zawsze cię kochałem. I wiedziałem to wszystko - odpowiedział jej bezwiednie.
Czytanie tego swoistego pamiętnika sprawiło mu wiele bólu, ale, jak się teraz z zaskoczeniem zorientował, pomogło mu spojrzeć na to wszystko jeszcze raz, w innym świetle.
Z dystansem.
Ta cała mozaika. To tylko dwa miesiące, a tak wiele się wydarzyło. Euro, Isabel, zakochany Pedro. Bartra i Lorenzo. I on sam. I cała gama uczuć, jaka wtedy im towarzyszyła; ból, żal, gniew. Miłość, oddana przyjaźń.
Przeżywając to wszystko był teraz gotów zmierzyć się z najgorszym wspomnieniem, już bez zapiekłego żalu.
Na spokojnie.

Kilka dni po ślubie Isabel się pogorszyło i przestraszony Marc zadzwonił po rodziców, oraz, nie wiedząc za bardzo co robić, powiedział o tym i Pedritowi. W rezultacie w sali dziewczyny zjawili się wszyscy najbliżsi przyjaciele, których po półgodzinie wyrzucił doktor Oreza.
Pacjentce należało zapewnić spokój.
Oczywiście lekarzowi nie udało się wyperswadować wyniesienia się stamtąd choćby na chwilę Marc'owi i Jonathanowi. Zmierzył ich więc tylko bezradnym spojrzeniem i podszedł do rodziców Marc'a, mówiąc coś tym znaczącym, lekarskim tonem.
To mogło oznaczać tylko jedno, a Dos Santos nie chciał tego słuchać.
Martwiła go blada twarz Isabel, podkrążone oczy Bartry i własne, niespokojne bicie serca.
No i obecność Jorge Lorenzo, który siedział cicho w najciemniejszym kącie pokoju.
Właśnie. 
Za jego obecność w tym miejscu i w tej sytuacji był odpowiedzialny wyłącznie on sam, Spędził sporo czasu, tłumacząc Isabel, że ważniejsze od gniewu są więzy rodzinne i że powinna mu jednak wybaczyć. Isabel w końcu mu uległa i to dlatego Jorge się tu zjawił. 
Dos Santos zadzwonił po niego osobiście, bo Marc Bartra odmówił. Nic dziwnego, Jonathan go rozumiał. Sam miałby wątpliwości, gdyby to on parę lat temu otworzył drzwi i zastał w progu załamaną, płaczącą dziewczynkę, która nie potrafiła zrozumieć, dlaczego dla jej brata ważniejsze od niej były motocykle i długie wyjazdy.
On nie miał na szczęście takich wspomnień i patrzył na sytuację dość obiektywnie.
I miał poczucie, że jednak wybaczenie jest potrzebne.
Nie tylko dlatego, że Isabel była bardzo chora.
Dlatego, że Lorenzo był jednak jej bratem.
Siedział więc teraz przy niej, ściskając jej drobną rączkę w swojej własnej i zastanawiał się nad treścią dwugodzinnej rozmowy, przy której, taktownie nie chciał być obecny, a po której Isabel zawołała go i biorąc go za rękę, przedstawiła go Jorge. I powiedziała, że dzięki niemu zrozumiała, że są ważniejsze rzeczy niż duma i gniew.
Za oknem była ciemna, gwiaździsta noc, która nastrajała do rozmyślań. Przy łóżku paliła się mała lampka, niewiele jednak oświetlająca.
-Jonathan? - intensywny tok myślowy przerwał mu cichy głos dziewczyny. - Kochasz mnie?
-Tak, Isabel, oczywiście, że tak. Wiesz przecież o tym. - zapewnił ją, zdziwiony nieco, że o to pyta. 
-Ja też cię kocham, wiesz? I będziesz o tym zawsze pamiętał, dobrze?
-Oczywiście, Isabel. Ale przecież... - zaczął i przerwał nagle, bo dziewczyna zaczęła kaszleć. - Zawołam lekarza, dobrze?
Podniósł się z krzesła równo z Bartrą, zastanawiając się, jak bardzo naruszy ciszę nocną, wołając ordynatora oddziału już z korytarza.
-Oreza będzie wiedział, co ci podać - zapewnił siostrę Marc. - Leż spokojnie.
Isabel spróbowała machnąć ręką, ale nie dała rady.
-Nie, chłopcy. - zmrużyła oczy, jakby chciała ich lepiej dojrzeć. - To już... nie ma sensu.
-Isabel... - zaczął Marc zdenerwowanym głosem. - Jak możesz...
Isabel przymknęła oczy, była chyba zmęczona. Dos Santosowi też się powinno się chcieć spać, bo było późno w nocy. Ale nie mógł. 
-Mamo? - zawołał nerwowo Marc, przysuwając się bliżej. Jego krzesło, gwałtownie odepchnięte, upadło z głośnym hukiem na podłogę. - Panie doktorze! - wrzasnął na cały korytarz, ignorując ciszę nocną.
Dos Santos zacisnął zęby i spojrzał w kąt sali
-Jorge, chodź tutaj. - Niemalże warknął.
Odwrócił się do swojej żony. Żony, pomyślał, jak to dumnie brzmi. Dziwne, że w takim momencie przychodziły mu do głowy równe błahe myśli.
-Isa, kochanie, spójrz na mnie. - poprosił, ściskając ją za rękę.
-Kocham cię, Jonathan. I ciebie też Marc. Kocham was wszystkich.
Jej ręka wysunęła się bezwładnie z dłoni Jonathana.

Dos Santos głęboko odetchnął zamykając na chwilę oczy, które go podejrzanie zapiekły. Przesunął po nich palcami, by zetrzeć łzy.
To nie było łatwe. Wciąż ją kochał, po tylu latach. Nie potrafił spojrzeć na inną dziewczynę, czy teraz, kobietę. Wciąż bezwiednie szukał w tłumie znajomych ciemnobrązowych włosów i wesołych oczu. Szukał swojej Isabel.
Ale ona odeszła tamtej lipcowej nocy i zostawiła ich samych.
Wiedział, wiedział, że kiedyś tak się stanie, że to było nieuchronne. A jednak nie potrafił się pozbierać przez te wszystkie lata. Chyba zbyt mocno ją kochał.

-Isabel? ISABEL! Nie zostawiaj mnie... - jakby z oddali usłyszał swój zachrypnięty, przerażony głos. Chwilę później zorientował się, że krzyczy, patrząc na jej nieruchomą, spokojną twarz, a Marc Bartra ściska go mocno, sam blady jak prześcieradło i przerażony.
Jeszcze później poczuł na swojej twarzy gorące łzy.
To był koniec.

Zorientował się, że stoi, zaciskając pięści. Odetchnął i rozprostował palce.
-Tak, Isabel, zostawiłaś mnie samego... Ale tak musiało być. - zawahał się, obracając w palcach niebieski zeszyt. - Może dobrze, że znaleźliśmy to z Marc'iem dopiero teraz. Wcześniej nie zrozumiałbym, co chciałaś mi przekazać.
"Żyj dalej. Nie płacz. Kiedyś się spotkamy".
Zmarszczył brwi, zastanawiając się nad jedną rzeczą.
-Wiem, czemu tak nie znoszę Lorenzo. Trudno się jednak do tego przyznać.
Bo najbardziej bolało go to, że Jorge, który tak zranił młodszą siostrę, nie potrafił tego zrozumieć przez lata. Nie podjął poszukiwań, nie zrobił tego tak naprawdę. A mimo wszystko uzyskał tą cenną rozmowę z siostrą i jej przebaczenie. I był tam, w tym momencie... Widział ból Bartry, jego rodziców i Jonathana.
-Dziękuję za ten zeszyt, Isabel. - powiedział na głos serdecznie, patrząc na wyryty napis i drżące na porannym wietrze płatki róży. Po chwili dodał - Chyba wiem, co muszę zrobić.
Omiótł grób spojrzeniem raz jeszcze i powoli wyszedł z cmentarza. Spojrzał na zegarek, była godzina szósta.
Barcelona powoli budziła się do życia, było coraz więcej samochodów na ulicach.
Dos Santos szedł w stronę domu równym, miarowym krokiem, czując się bardzo lekko. Miał wrażenie, że wszystkie fragmenty układanki wskoczyły na swoje miejsce.
Dostrzegł na pustawej jeszcze ulicy znajoma postać i się uśmiechnął.
-Wujku! - dziewczynka zamachała ręką i podbiegła do niego, przytulając go po chwili w pasie, jak jego Isabel kiedyś przed laty.
-Cześć, Isabel - uśmiechnął się raz jeszcze, całując małą w policzek. - O tej porze idziesz do szkoły?
-Tak, mam przed lekcjami kółko taneczne. - wyjaśniła. Potem zmarszczyła brwi, tak charakterystycznym dla Bojana ruchem i niepewnie zapytała - Wujku, nie obraziłeś się o to, że ciocia Camilla odkryła,że się ożeniłeś?
Jonathan pokręcił głową.
-Nie, i tak chciałem im to powiedzieć. No może niekoniecznie akurat tego dnia - zaśmiał się cicho. -Wiesz, że masz imię po mojej żonie?
-Mama coś na ten temat mówiła. - Przytaknęła nastolatka. - Była fajna?
-Oczywiście, Isabel była bardzo fajna. I była piękna. - ucieszył się, że może wypowiadać to imię już bez bolesnego ukłucia w sercu, które mu dotąd wiernie towarzyszyło. - Jeśli chcesz, to ci o niej opowiem. - dodał, bo nagle sobie uświadomił, że tak przecież powinno być.
-Doszliśmy już do szkoły, wujku. - z żalem powiedziała córka Krkiciów, wskazując szary budynek przed którym stali.. - Ale przyjdź do nas wieczorem wujku, dobrze? Chętnie cię posłuchamy!
-Dobrze. - zgodził się Jonathan.
-To do zobaczenia! - radośnie zawołała mała Isabel, cmoknęła go w policzek i pobiegła do swoich koleżanek, czekających na nią przy wejściu.
On zaś patrzył chwilę za odchodzącą Isabel, a potem wziął do ręki telefon i wykręcił numer Jorge Lorenzo.
Bo powinien był to zrobić już dawno temu.
Czekając, aż odezwie się w słuchawce znajomy, niski głos, otworzył raz jeszcze niebieski zeszycik.
"Bo najważniejsze jest to, żeby nie pamiętać tego, co było złe. Warto wybaczać. Liczy się w gruncie rzeczy miłość i przyjaźń. Wtedy nie będziemy żałować wypowiedzianych w gniewie słów."
To był ostatni wpis.

________________________
Thank you for your patience,
The time that you gave me,
I think that I never know,
That you were trying to save me.

Cóż...
Nie wiem, szczerze mówiąc, czy stanęłam na wysokości zadania i opisałam to tak jak trzeba.
Mam wrażenie, że nie.
Ale mam również nadzieję, że nie będziecie mieć uczucia niedosytu, nie chciałam być drastyczna, chciałam opisać to dość delikatnie. Inaczej zresztą bym nie potrafiła, niestety.
Nie powiem, żeby to było łatwe.
Chciałam jeszcze powiedzieć, że bardzo Wam dziękuję, że dotrwałyście ze mną do końca.
Będzie jeszcze epilog.

ściskam,
graffiti.

niedziela, 16 czerwca 2013

19. To, co na zawsze.

-No, szybciej!
Czerwone światło błysnęło akurat wtedy, gdy Pedro dojechał do pasów. Fala ludzi wtoczyła się na jezdnię i  ani myślała się skończyć, a co gorsza, przejść szybciej.
A jemu się śpieszyło i to bardzo.
-Do diabła z ta sygnalizacją! Ci cholern... - dłoń Alexandry położona na jego zaciśniętych na kierownicy rękach przerwała tą tyradę. Spojrzał na pobielałe kostki palców i rozluźnił nieco ręce. Wciągnął ze świstem powietrze. Dotyk Alexandry uspokoił go od razu, działał tak na niego zawsze.
-Uspokój się, kochanie, nic nie zrobisz przecież, zaraz powinno być zielone. - przejechała ręką lekko po jego włosach.
Pedro skinął głową i zerknął najpierw na sygnalizator świetlny, a potem na znacząco bladą twarz Ainy i zmarszczył brwi. Jego córka przygryzła wargi, jednocześnie starając się jak najbardziej odsunąć od siedzącego obok Juniora.
-Aina, aż tak cię boli ? Wytrzymaj, już dojeżdżamy. - zapewnił ją z troską, jednocześnie posyłając w myślach wiązankę pod adresem drogowców i wszelkich instalacji ruchu drogowego. Nie dokończył jej jednak wyrafinowaną puentą, bo zapaliło się tak długo oczekiwane światło i mógł popędzić do szpitala.
Uśmiechnął się jeszcze do Alex, dziękując w duchu za to, że z nimi pojechała, bo inaczej pewnie nie wytrzymałby nerwowo. W tym związku to ona była oazą spokoju w sytuacjach kryzysowych. Wrażliwy Pedro nie potrafił sprostać psychicznie momentom, w którym jego bliskim działo się coś złego.
Skręcając gwałtownie na tyle razy odwiedzany parking szpitala Sant Pau (pech chciał, że był on najbliżej), zobaczył przez moment w lusterku bocznym nieco przestraszoną twarz Juniora. Przypomniało mu to niecodzienny widok jaki zastał pół godziny temu, otwierając drzwi własnego domu. Widok bledziutkiej Ainy z dziwnie napuchniętą i wygiętą nogą, opierającą się na znienawidzonym rówieśniku przyprawił go o zawrót głowy.
Rozszarpałby syna Krkiciów, gdyby nie zjawiła się zaraz Alexandra.
-Aina, dasz radę pójść sama? - dosłyszał pytanie swojej żony, skierowane do wysiadającej z trudem z samochodu dziewczyny.
-A jak myślisz, mamo? - jęknęła Aina - Ał!
-Mogę cię wziąć na ręce - Zaproponował z wahaniem Pedro Junior, zerkając ze skruchą na swego ulubionego wujka. Ból wymalowany na twarzy Ainy przerodził się niemal natychmiast we wściekłość.
-No chyba sobie kpisz!
-Aina, ja cię na pewno nie zaniosę do lekarza, przykro mi. Mam problem z kolanem - przypomniał córce Pedrito. - Więc jeśli chcesz dostać się tam jak najszybciej to... - tym razem ostrzegawczo położona mu na ramieniu dłoń Alex nie powstrzymała irytacji Rodrigueza. - ... nie rób szopki.
Chwilę później byli już na oddziale chirurgicznym, skierowani tam z pogotowia. Lekarz obiecał poskładać wzorowo nogę dziewczyny, a oni zostali w poczekalni.
-Chcesz kawy, kochanie?  -Kanaryjczyk zwrócił się do żony, chcąc przerwać zapadłą nagle ciszę. Skinęła głową, więc wyruszył na poszukiwanie budki z napojami. Nie chciał siedzieć w miejscu. Nie lubił tego równie mocno jak szpitali, a przecież w jego osobistym życiu nie wydarzyła się jeszcze żadna straszna tragedia. Miał raczej miłe wspomnienia, choć sam fakt, że to szpital, odejmował im wiele uroku. Traktował ten budynek jak konieczne zło.
Ale to tu dowiedział się, że zostanie ojcem rozkosznej, małej dziewczynki.
To tu urodziła się Aina.
Tutaj tyle razy odwiedzali Isabel.
Domyślał się, jak czuje się w tym miejscu Jonathan Dos Santos i ścisnęło mu się serce. Poczuł się źle z tym, że trochę o nim zapominali. On i Bojan, mieli swoje rodziny i odkąd przestali grać, ich kontakty z przyjaciółmi z boiska nieco się rozluźniły. Andres Iniesta, z racji bycia trenerem, coś tam wiedział.  Jego siostry, o ile wiedział, czasem zachodziły do Meksykanina. Lea była przyjaciółką Isabel.
Tyle Dos Santos. A Marc Bartra?
Przypomniał sobie wielkie, zielononiebieskie oczy kolegi, w których spojrzeniu kryły się przebyte cierpienia.
Pedro nie do końca się orientował w relacjach, jakie mieli Jonathan i Isabel. Domyślał się, że coś tam zaszło, coś, czego ani Jonathan, ani Marc im nigdy nie powiedzieli. Wiedział, że to po części kwestia dumy, która nie pozwalała im na użalanie się, choć o wiele lepiej byłoby, gdyby podzielili się tym z postronną osobą.
A skoro żaden z nich tego nie zrobił, to znaczy, że nie spełnili dobrze roli przyjaciół w tamtym ciężkim okresie.
Ta bolesna konkluzja tak zadziwiła Kanaryjczyka, że aż przystanął w miejscu.
Nie, nie. Potrząsnął głową, przy okazji lokalizując przy korytarzu prowadzącym na klatkę schodową poszukiwany automat do kawy.
Starali się wtedy wszyscy pomóc przez to przejść obu chłopakom. No i Isabel.
Ale pewnie zawsze będą mieć jakieś wyrzuty sumienia. Będą przychodzić myśli, że mogło być inaczej.
Zakupił odpowiednią kawę, taką, jak Alexandra zawsze zamawiała, latte z dużą ilością mleka i cukru.
Taką jak zawsze brała, gdy przychodzili do Isabel.

-Uśmiech poproszę! - Już na korytarzu było słychać wesoły głos Davida Silvy, który najwyraźniej robił jakieś zdjęcia. Pedro się uśmiechnął, przyspieszając kroku. Odkąd reprezentanci Hiszpanii zaczęli wakacje i część z nich zjechała w końcu do Barcelony, albo była choć przejazdem, nie było dnia, żeby Isabel nie miała jakichś gości. Wiedział, że Marc był im za to wdzięczny.
Gdy wszedł do sali, został od razu oślepiony fleszem wypasionej lustrzanki Davida, który to odbił się od elegancko wypolerowanej powierzchni pucharu stojącego na łóżku.
Zerknął w bok na Silvę, który zerwał się z podłogi i podszedł sprawdzić czy zdjęcie się udało. Za nim wstał Pepe Reina i Pedro już wiedział skąd nagroda za wygrane Euro znalazła się w szpitalu Sant Pau.
Tylko Silva i Reina mogli coś takiego zrobić.
-O, cześć Pedro! - powitał go David, szczerząc się tak, że ze skośnych oczu zrobiły mu się wąskie szparki. - Chyba musimy powtórzyć zdjęcie, bo przyszedł nasz Pedrito.
Kanaryjczyk zignorował Silvę, bo dostrzegł za Camillą, obejmowaną przez Xaviego, znajome blond włosy. Machnął więc tylko ręką, co miało być i odmową i powitaniem i przemknął do swojej blondynki, by się z nią przywitać.
-Cześć, Alex. Czemu nie powiedziałaś, że tu jedziesz, przyjechalibyśmy razem. - mruknął z wyrzutem i pocałował mocno jej miękkie usta.
Alex nie dała rady odpowiedzieć, więc tylko go mocniej przytuliła.
-Och, Pedro! - usłyszał głos Isabel, która go w końcu dostrzegła. - A więc jednak się zakochałeś! Jonathan mi mówił, ale ja mu nie wierzyłam. Ale teraz widzę, że miał rację. Alex - uśmiechnęła się szeroko - jak tego dokonałaś?
-Właściwie, to, ja też bym się chętnie dowiedział - zaśmiał się Marc Bartra. - Bo przecież tak się nie znosiliście.
-A ja podejrzewam, że pewna czekolada miała coś z tym wspólnego! I spalony też! - odezwał się z kąta Bojan, odrzucając za długą już grzywkę z czoła.
Rodriguez przysunął bliżej do siebie Alexandrę i posłał Bojanowi mordercze spojrzenie.
-Milcz, Bojan... Na razie tylko proszę.
Wszyscy się zaśmiali.
Silva namiętnie pstrykał co chwilę fotografie, Pedro nie miał mu tego za złe. Cuco miał talent, może nie aż tak dostrzegalny jak u Camilli, ale miał. I uwielbiał z nią rywalizować o najciekawsze ujęcia.
Ana usiadła na skrawku łóżka, biorąc na ręce małą Valerię, która dotychczas spała sobie w nosidełku.
-Czekolada? To musiało być ciekawe... - Isabel, która przyglądała się z uśmiechem błyszczącemu pucharowi, odłożyła go na dół, na podłogę i pogładziła po rączce córeczkę Iniestów.
-Mam jeszcze jedną teorię - zaśmiał się na ten widok Bojan - I ma ona dużo wspólnego z tym, że kiedy urodziła się Valeria, nasz Pedrito musiał odwozić Alexan....
-Hahahah, nie mogę, Bojan, serio?!- zaniósł się śmiechem Marc. - Ej, a może coś w tym jest! Bo patrz, Pedrito cię udusi za chwilę, spójrz.
Rodriguez poczuł jak mu czerwienieją uszy, gdy poczuł na sobie rozbawione spojrzenie ciemnych oczu Bartry.
-Bojan, ostrzegam cię ostatni raz, zamilcz, albo wniosę sprzeciw na twoim ślubie, mówię poważnie...
Lea szturchnęła Bojana dosadnie w bok, bo chłopak przestał się śmiać i zwinął się w pół, rozmasowując bolące żebra.
-Chłopcy, ale ja zapytałam tak tylko dla żartu... Wiecie, kto się czubi, ten się lubi. Jeśli nie chcą powiedzieć, to zostawcie ich w spokoju, każdy ma swoje małe tajemnice, nie pozbawiajmy ich tego. - załagodziła sytuację Isabel. - Poza tym, serio  cię podziwiam, Pedro, zakochać się drugi raz, po czymś takim, jak odstawiła twoja była, to musi być niełatwe. Zakochać się, gdy masz jakieś przeszkody na drodze do szczęścia, jest naprawdę trudno... Alex, będziesz szczęśliwa z Pedritem!
-Już jestem szczęśliwa - uśmiechnęła się serdecznie Alex.
-Jasne, spróbowałabyś mówić inaczej, Alexandro! Dzięki Isabel - uśmiechnął się do dziewczyny Kanaryjczyk. Przyjrzał się jej bladej ostatnio twarzy i stwierdził, że wyglądała na kogoś, kto wie, o czym mówi.
Jeszcze bardziej utwierdziło go w tym przypuszczeniu spojrzenie Jonathana, jakim obrzucił Isabel, bawiącą się z rozbudzoną już Valerią.
Nie było to maślane spojrzenie romantycznego i niezdarnego do kwadratu Bojana, nie była to nieśmiała czułość Andresa Iniesty, ani nieco zbyt opiekuńcze spojrzenie Xaviego.
To było spojrzenie człowieka, który wie, że istnieją rzeczy niemożliwe, ale i beznadziejne, spojrzenie człowieka, który nie widzi dla siebie jasnej przyszłości.
Pedro poczuł się zbędny, widząc jak Isabel odwzajemnia uśmiech Dos Santosa z nutką smutku.

Wrócił z powrotem na oddział chirurgiczny, niosąc ostrożnie plastikowy kubeczek, parzący mu opuszki palców.  Bez problemu odnalazł drogę powrotną, skręcał właśnie w właściwy korytarz, gdy usłyszał za sobą czyjś zdyszany oddech i szybkie kroki. Odwrócił się, o mało nie wylewając kawy na siebie i uśmiechnął się nieco zdziwiony patrząc na Bojana.
-Nie...mam...sił...do...tego...chłopaka. - wydusił z siebie Krkić, próbując ustabilizować oddech. - Własnie dzwoniła do mnie twoja żona... Co znowu zmalował?!
-Tym razem to nie on. - Zapewnił spokojnie Pedro, klepiąc go po barku. - Ale jest tutaj, to pewnie dlatego Alex dzwoniła.
-Acha, to lepiej. A jak Aina?
-Złamanie nogi, ale już się nią zajęli. Chyba nic poważniejszego... Jest tylko potłuczona, a to wyjątkowo dobrze jak na upadek z dachu szkolnej przybudówki.
-Z dachu?!
-Taaak, z tego co wiem, dobudowali tam nową część, coś w rodzaju garażu na rowery. To jest doczepione jakby do szkoły i wyszli sobie na dach przez okno. Koledzy Juniora ją namówili. Potknęła się i spadła. Muszę z nią o tym porozmawiać, tylko niech na razie ochłonie.
-Współczuję wam, to nie mogło być miłe... No...a skąd w tym wszystkim mój syn?
Pedro upił nieco zbyt jeszcze gorącej kawy i uśmiechnął się lekko, widząc zmieszanie Bojana.
-Junior przywiózł Ainę do domu. Jak ich zobaczyłem w drzwiach wejściowych, to myślałem, że zawału dostanę. I też na początku pomyślałem, że to Junior, wybacz Bojan.
-Wiem - machnął ręką Krkić - Ja sobie z nim nie radzę. Nigdy nie umiałem się z nim dogadać, nawet go nie uderzyłem. Nie jestem osobą, która się ucieka do pomocy pasa - zaśmiał się.
Dochodzili już do sali, gdy rozbrzmiał krzyk wściekłej Ainy.
-Ty debilu skończony, zejdź mi z oczu!!
Pedro i Bojan spojrzeli po sobie.
-Cofam moje wcześniejsze słowa - wymamrotał Bojan - Tym razem to na pewno Junior coś zmalował.
-WYNOŚ SIĘ STĄD KRKIĆ!
-Aina, spokojnie. Wszyscy już wiemy, jaką masz skalę głosową, więc nie musisz się już tak popisywać.- zareagował Pedrito, wchodząc do sali zaraz za Bojanem, który zdążył się jeszcze potknąć o kosz stojący przy wejściu. - O co chodzi? - dodał, oddając kawę Alexandrze i patrząc na rozzłoszczoną córkę.
-Spójrz sam, tato - warknęła jego córeczka, zamaszystym gestem wskazując na gips. - Wujku, zabierz go stąd!
-Ale to nie jego...-zaczął Rodriguez, ale zamilkł, widząc rozmieszczony na samym środku gipsu na nodze Ainy wielki napis "Następnym razem skoczymy na bungee! Twój Juniorek".
Nie mógł się powstrzymać od parsknięcia śmiechem.
-Aina, dziecko, przecież to nic takiego! - przytulił lekko córkę do siebie.
-Tato! Proszę cię, on to robi specjalnie! Nie chcę go widzieć! - nagle zdziwiona przerwała swą tyradę, by spojrzeć za niego na drzwi. - Dzień dobry!
Teraz odwrócił się i Pedro, rejestrując po drodze, przerażone spojrzenie Bojana i rozbawiony wzrok Alexandry i Juniora.
-Usłyszałam swoje nazwisko, co nie było trudne, zważywszy na to, że słychać było na pół korytarza. Tak sobie pomyślałam, że to zapewne któryś z was. - Pani Krkić, wciąż dziarska pielęgniarka, zmierzyła surowym wzrokiem i syna i wnuka. - Jaki ojciec, taki syn!
-Mamo! - Jęknął Bojan.
-Przepraszam! - bąknęła Aina, unikając rozbawionego wzroku swojej mamy - Nie chciałam być taka głośna.
-To co, gips założony, możemy jechać do domu? - zmienił temat Rodriguez.
-Tato nie chcę jechać do domu. Możemy podjechać do Parc Guell? - poprosiła go niepewnie Aina.
Pedro usmiechnął się bezwiednie, przywołując na myśl wspomnienia.

Jednym z ulubionych miejsc Pedrita w Barcelonie był Parc Guell. Odgrodzony od reszty starego miasta, wysokim ceglanym murem, skrywał kolorowy świat niedokończonych domków rozmieszczonych w ogrodzie. Pedro bardzo lubił tam zachodzić, najczęściej rano, gdy jeszcze nie było fali turystów, którzy błyskali co chwilę fleszem, albo późnym wieczorem. Nie zawsze wtedy było tak cicho i spokojnie, jakby tego chciał, lecz wszystko wynagradzał widok Barcelony z kolorowego, wyłożonego płytkami tarasu.
Lubił tam chodzić, pomyśleć i poukładać sobie różne sprawy. Nade wszystko, odkąd był z Alexandrą, lubił ją zabierać własnie do tych ogrodów Gaudiego. 
Nie pamiętał, by kiedyś zabrał tam Carol. Może była tam raz, może dwa... Za mało, by pamiętać.
Jakiś czas po pamiętnej wizycie u Isabel, upalnego letniego dnia również się tam wybrali, po obowiązkowych lodach w zacisznym lokalu pana Jorge Sali, do którego chodzili chyba wszyscy z ich paczki. Stanowczo były to najlepsze lody w Barcelonie. Dos Santos twierdził, że w całej Katalonii, ale to chyba była przesada.
Trzymając się za ręce, jak setki innych zakochanych w mieście, przeszli przez żelazną bramę parku i od razu skierowali się po schodach, obok słynnej wielkiej jaszczurki, na swoje ulubione miejsce, taras.
-Alex, nie ruszaj się, zrobię ci zdjęcie - zakomenderował Pedro, gdy jego dziewczyna usiadła sobie na ławeczce, wtopionej w barierkę tarasu.
-Przecież robisz mi tu zdjęcia prawie za każdym razem! - zaprotestowała rozbawiona Alexandra, oblizując loda waniliowego, jakiego jeszcze jadła. - Zawsze przecież jest tak samo!
-Mylisz się, moja droga! - pogodnie zaprzeczył Kanaryjczyk, pstrykając upragnioną fotkę - Za każdym razem jest inna pogoda, inny układ chmur... I ty zawsze wyglądasz inaczej! Coraz piękniej. - dokończył, całując ją delikatnie.
-Nie wiem, po co ci tyle zdjęć, ale masz rację, tutaj jest pięknie. - przyznała Alex, patrząc na rozpościerające się przed nimi morze domów Barcelony i najbliżej nich, dwa charakterystyczne chatki z wieżyczką.. - Czuję się tu jak w kolorowej bajce.
-Dokładnie! Jak w bajce! Mamy przynajmniej trochę kolorytu w życiu - zaśmiał się. - Wiesz, że pierwszy raz zaprowadził mnie tu Marc Bartra?
-Przychodził tu z małą Isabel?
-Nie, właściwie to... to nie jest jego prawdziwa siostra. W sumie to nawet mnie to dziwi, bo naprawdę się kochają jak rodzeństwo. Wiem, że Isabel ma inną rodzinę i coś tam było chyba nie tak, bo słyszałem wczoraj od Bartry, że wyrzuciła kilka dni temu Dos Santosa z sali, bo coś o tym wspomniał.
-Dziwne.... Dzwoniłeś wczoraj do Bartry?
-Tak, pytałem czy są u niej, bo chciałem wpaść. Nic z tego nie wyszło, bo Marc powiedział, żeby nie przychodzić... Nie chciał mi wyjaśnić dlaczego.
Alexandra dokończyła chrupiący rożek po lodzie i  spojrzała na bezchmurne, jasnoniebieskie niebo.
-Podejdziemy tam jutro. Silva też będzie. Pamiętasz, obiecał, że przyjedzie, wracając z Majorki. A wraca jutro.
-David jest taki zabawny - zaśmiała się Alex.
Rodriguez uśmiechnął się, przytulając ją do siebie. Nic mu więcej nie brakowało do szczęścia, miał przy sobie Alex, a to było wszystko czego mógł pragnąć Czuł się szczęśliwy i tak też było.
-Kocham cię - obwieścił jej leniwie- Mógłbym Ci mówić to codziennie.
-Spójrz - powiedziała Alex, podnosząc z ziemi jakąś ulotkę. - Grenadyny! Czy to nie nasze wyspy szczęśliwe?
-To tam jest ta wyspa w kształcie serca? - zainteresował się Rodriguez.
-Nie, Pedrito, ona jest w Chorwacji. Co miałeś z geografii?!
-Czwórkę - wyszczerzył się Pedro, kradnąc jej znów całusa. Uwielbiał to robić. Chciał zrobić to jeszcze raz, ale przerwał mu dźwięk telefonu. Z irytacją wyciągnął komórkę z kieszeni.
-Słucham?! - warknął, nawet nie patrząc kto dzwoni. Nawet sam trener Del Bosque nie miał prawa przerywać mu randki z dziewczyną!
W miarę słuchania jednak przestał się irytować, a na jego twarzy odbił się wyraz szoku i zmartwienia.
-Dobrze, już jedziemy. - powiedział spokojnie do telefonu i szybko wstał. - Wybacz Alex, dzwonił Bartra. Musimy jechać do szpitala, nie jest dobrze.
Alex od razu się podniosła, łapiąc torebkę i biorąc go ufnie za rękę.
Ulotkę z ofertą urlopu na Grenadynach porwał wiatr.

Tym razem to Bojan pomógł przetransportować Ainę do samochodu. Gdy już ją tam usadowili, odgarnął grzywkę, która jak przed laty wpadała mu do oczu i uśmiechnął się przepraszająco do przyjaciela.
-Przepraszam za Juniora! Irytowanie ludzi ma we krwi i doprawdy nie wiem po kim to odziedziczył - westchnął. Isabel też jest żywym srebrem. Dobrze, że wczoraj Lea zabrała ją ze sobą do Jonathana.
-Były tam? W taki deszcz?
-Były. I był Xavi z Camillą. A, właśnie, wiecie, że Jonathan się ożenił z Isabel wtedy, w szpitalu?
Alexandra wytrzeszczyła oczy na Bojana.
-Żartujesz chyba!
-Nie, nie żartuję - poważnie odpowiedział Bojan. - Wiecie jaka jest Camilla. Wyczuła, że coś było na rzeczy i ... jej dziennikarski nos nie dawał jej spokoju, Nie miała jednak serca zapytać Dos Santosa wprost, czy ją kochał. Właściwie pomógł jej przypadek... Znalazła ten akt małżeństwa całkiem przypadkowo. Była tam data. 17 lipca. Właściwie wszystko się zgadza, bo ja chciałem wtedy tam wpaść. Marc poprosił, żeby nie przychodzić.
-Bojan - odezwała się dziwnym głosem Alex - My też tak mieliśmy. Tylko dlaczego... nie powiedział ?
-Musiał mieć jakieś powody. Można się zapytać Bartry, skoro już wszyscy wiedzą...
Wszyscy zamilkli na chwilę, myśląc o powodach, jakie kierowały Jonathanem tamtego lata.
-Pięknie ci w tym gipsie - odezwał się nagle Junior do Ainy.
-Pięknie ci z ta głupotą - odwzajemniła się cierpko Aina.
Rodriguez się zirytował.
-Przestańcie z łaski swojej, bo to zaczyna być męczące. Nie lubicie się, w porządku, ale choć spróbujcie się tolerować! - spojrzał po obu zaskoczonych nastolatkach. - Naprawdę nie warto kogoś nienawidzić. Bo jeśli coś by się stało.... To będziecie kiedyś żałować wypowiedzianych niepotrzebnie słów. Uwierzcie mi.

Echo ich kroków dudniło na korytarzach szpitala Sant Pau. Pedro czuł się bardzo dziwnie, jakby w drżącym, zdenerwowanym głosie Bartry było coś nieuchronnego. Już przy wejściu zderzyli się z Leą i Bojanem, a gdy Serb powiedział mu, że widział samochód rodziców Bartry, nabrał pewności, że tak naprawdę jest gorzej niż myślał.
-Marc, co się dzieje? - Lea podbiegła do brata swojej przyjaciółki z rozpaczliwym pytaniem w głosie.
-Jakieś pogorszenie - odpowiedział bezbarwnym głosem, ale jego nienaturalnie blada twarz mówiła sama za siebie. - Cześć Pedro, idźcie tam... Pogadajcie z nią czy coś.
Powiedział 'pogadajcie z nią', ale Pedro wyczuł to, czego Bartra nie chciał powiedzieć na głos.
Sam też nie chciał o tym myśleć.
Przełknął ślinę, krótko ściskając kumpla i wsunął się cicho do sali Isabel. Już na pierwszy rzut oka zauważył, że jest bledsza niż była ostatnio i wyglądała tak bardzo krucho w tej białej pościeli. 
-Cześć, mała, wiesz, że byliśmy dziś z Alex w Parc Guell? - zaczął wesoło, chcąc jej opowiedzieć o ulubionym parku.
-Opowiedz mi - poprosiła, klepiąc go po ramieniu. na jej drobnej ręce błysnął pierścionek, a jemu się przypomniało ni stąd, ni zowąd, jak żartował z niego Silva, który przed wyjazdem na Majorkę przesiedział u niej bite trzy dni, śmiejąc się i żartując. Potrafił ją rozśmieszyć.
"Piękny pierścionek dla pięknej dziewczynki! Nie będę pytał od kogo go masz, bo chyba wiem, ale szkoda, że to nie ja", skomentował wtedy David. 
Przemknęło mu przez myśl, że Cuco chyba nie zdąży się z nią już zobaczyć.
-Pedro ma manię robienia zdjęć w Guell - odezwała się zza jego pleców Alexandra - dziś też robił, spójrz...
Isabel uśmiechnęła się na widok tego, co zobaczyła w telefonie.
-Ślicznie! Cieszę się, że jesteście szczęśliwi. - spróbowała się uśmiechnąć, ale zaczęła kaszleć.
-Pójdę po lekarza - odezwał się z kąta Jonathan, ale zatrzymała go gestem ręki.
-Nie, Jonathan, zostań tu, proszę cię.
Pedritowi przebiegł zimny prąd po plecach, jak zobaczył wyraźnie w świetle twarz Dos Santosa. Jego przyjaciel wyglądał, jakby nie przespał całej nocy, miał podkrążone oczy, a we wzroku rezygnację.
Dos Santos się chyba już poddał.
-Ja pójdę - zaofiarował się, uśmiechając się do Isabel. Instynktownie chciał ją zostawić samą z Jonathanem. Wychodząc minął się z Xavim i rodzicami Bartry.
Szukał lekarza Orezy dość długo, w końcu natrafił na niego pod blokiem operacyjnym. Musiał poczekać, bo rozmawiał on z kimś innym.
-Panie doktorze... - zaczął, ale przerwał mu niecodzienny widok znajomej szczupłej postaci, najwyraźniej czegoś szukającej w gąszczu oznaczeń na tablicy informacyjnej.
-Tak, słucham? - z szoku obudził go uprzejmy głos Orezy.
-A, tak, panie doktorze, proszą pana do Isabel - wyjaśnił. - strasznie kaszle. Lekarz skinął głową, zawołał jakąś pielęgniarkę i poszedł.
Kanaryjczyk odczekał chwilę, obserwując sprężystą, wysoką sylwetkę lekarza i łopoczący za nim biały kitel, a potem podszedł do szczupłego mężczyzny pod tablicą informacyjną.
-Skąd pan się tu wziął? - zapytał bez ogródek. Nie wiedział co prawda, o co chodziło w tej całej chorej sytuacji, ale wolał się zdystansować do tego człowieka. Czegokolwiek by nie zrobił, zraniło to Isabel, tego był pewny, choć tak krótko ją znał. - Jestem przyjacielem Isabel - dodał następnie, żeby tamten wiedział, jaki jest powód jego pytania.
-Zadzwonił po mnie jej przyjaciel.
Pedro pomyślał, że jeżeli Dos Santos nie uzgodnił tego z Isabel, to stawiał sprawę na ostrzu noża.
-Jest pan pewien? Bo jeżeli ona sobie tego nie życzy...
-Z tego co zrozumiałem, to zgodziła się ze mną porozmawiać. Miałem przyjechać jutro, ale dziś odwołano treningi, więc zjawiłem się tutaj. Czy wie pan na jakiej sali leży?
-Mam nadzieję, że tak jest... - wolno odpowiedział Pedro - Nie chciałbym, żeby z pana powodu pokłóciła się z bliskimi jej osobami. 
Skinął ręką, wskazując przybyszowi drogę.
-Ale dobrze, że pan przyjechał dzisiaj. bo jutro mogłoby być za późno. - dodał z wahaniem.
Idąc z nim korytarzem zastanawiał się na tą absurdalną sytuacją. Jonathan niczego nie robił pochopnie, więc musiało zajść coś, o czym nie wiedział. Albo Isabel w końcu zrozumiała parę spraw...
Szok na twarzach przyjaciół zgromadzonych pod salą na czas wizyty lekarza, zapewnił go całkowicie, że tak samo jak on nie rozumieli sytuacji. Miał jedynie nadzieję, że Isabel nie będzie tego żałowac, ale czuł podświadomie, że nie. Bo w gruncie rzeczy liczyło się to, co najważniejsze.
Jedynie Bartra wyglądał, jakby się tego widoku spodziewał.
-Chodź, Jorge. Czas najwyższy.

__________________________
Bo liczy się to, co na zawsze
bo liczy się, to co naprawdę. 
(...) Tacy też będziemy za sto lat,
gdy zapytasz mnie,
odpowiem: tak.

Znowu cytat z Iry :) "To, co na zawsze", tak jak w tytule rozdziału.
Przepraszam za opóźnienie, szczególnie Dolenkę, bo tyle razy obiecywałam, że będzie rozdział i nic z tego nie wychodziło. Chciałam dopracować go, bo to końcówka i nie chcę, by zniszczyła całość opowiadania, mam nadzieję, że tak nie jest.
A więc teraz żegnamy się z Pedro i jego przemyśleniami, oraz jego zwariowaną rodzinką;) Pojawił się Bojan, specjalnie dla Dolenki, ten rozdział powinien być dla Ciebie, ale... nie mam serca dedykować tak smutnej końcówki. A może jednak? ;)
Pochłonęła mnie sesja:( Nie obiecuję, ale może napiszę coś w następny weekend. Nie obiecuje, bo pewnie znów to nie wyjdzie, ale naprawdę, ja również nie chce mieć takich przerw. Egzaminy jednak ważniejsze. -.-
Za tydzień więc, mam nadzieję, Dos Santos.
Do napisania, ściskam serdecznie,
graffiti (zza stosu kserówek xD)

PS. Uświadomiłam sobie, że przez to opowiadanie zupełnie nie widzę Pedrita z synkiem u boku. No bo jak to, taka delikatna osoba powinna mieć córeczkę... No rzuca mi się już na mózg xD Czas iść na odwyk ^^