czwartek, 18 października 2012

5. Like a poison right from the start.

-Dlaczego to zrobiłaś? No powiedz mi, dlaczego?!  Nawet nie wiesz jak mi ciężko. Wciąż boli. Niby upłynęło parę ładnych lat, ale to boli.
Jonathan przykucnął, by zapalić lampkę, która zgasła przy silniejszym podmuchu wiatru hulającym nad cmentarzem El Viejo. Ściemniało się, na zachodzie widniało czerwonawe, zachodzące słońce. Dos Santos uwielbiał obserwować zachody słońca….Isabel także je uwielbiała. Pamiętał jak kiedyś z ekscytacją opowiadała mu, że nie mogła zasnąć, więc wstała z łóżka i obserwowała wschodzące słońce. Tak jakby nigdy nic, siedziała na parapecie swego pokoju, o czwartej rano i patrzyła jak ciemne niebo rozjaśnia się w bardzo szybkim tempie i robi się różowe, a potem już całkiem jasne.
Magia prostych, oczywistych rzeczy, a jednak tak fascynujących.
Postawił z powrotem lampkę na ciemnym marmurowej płycie grobu. Płomyk migotał pod przykrywką całkiem wesoło, jakby chciał zmienić jego ponure myśli.
Dos Santos westchnął.
-Wiem Isabel, to nie twoja wina. Ty walczyłaś. Ale ja się z tym nie umiem pogodzić. Męczę się….
Przysiadł na ławeczce z naburmuszoną miną marszcząc zgrabny nos. Ciemne oczy uparcie wbił w napis na grobie.
Isabel… Stanęła mu przed oczyma postać dziewczyny z lśniącymi czarnymi włosami i dużymi oczami, niemal jak Bartry. Śmiali się, że być może gdzieś tam maja wspólne korzenie… Była taka śliczna.
-Isabel. Wciąż dla mnie tyle znaczysz. Nie umiem zapomnieć, wciąż boli.
-I nie jesteś z tym sam.-usłyszał tuż przy uchu czyjś głos i aż podskoczył.  Instynktownie wstał i odwrócił się, by znaleźć się twarzą w twarz z Marc’iem Bartrą. Przyjaciel obrzucił go wymownym spojrzeniem.
-Tak myślałem, że cię tu zastanę.
Zmieszany Dos Santos przetarł wierzchem rękawa twarz,by skryć wilgotne oczy i z powrotem usiadł na drewnianej ławce.
Bartra siadł obok niego.
-Też często tu bywam. Czasem Cię widzę na parkingu. Mijamy się.
-Nie tylko tutaj, w życiu też-przyznał Jonathan.
-Tracimy naszą przyjaźń. Isabel by tego nie chciała-po chwili dodał spokojnym głosem Marc. Przejechał ręką po czarnych, wciąż gęstych włosach.  Chwilę milczał.-Cieszyła się,że się przyjaźnimy.
Dos Santos przyjrzał się uważnie niewiele zmienionej przez te lata twarzy Marca. Wciąż czarne włosy, może trochę przybladłe, wciąż te wielkie, mądre oczy. Jeszcze grali w drużynie, mijali się na boisku i w szatni, ale Marc miał rację. Jak kiedyś odwiedzali się niemal codziennie,wychodzili gdzieś razem czy z Isabel na miasto, tak teraz poza zdawkowymi krótkimi wymianami zdań na terenie Ciutat Esportiva nie robili nic.
-Ja wiem dlaczego tak jest. Boimy się-odezwał się w końcu do kolegi-boimy się, że ból wróci… Nie, on wciąż jest. Nie znika. Ale…
-Lepiej będzie jak zmierzymy się z tym w końcu wspólnie jako przyjaciele, prawda? Znaliśmy ją najlepiej… A ja nie chcę tracić przyjaciela. Straciłem już siostrę, tylko ty mi zostałeś.
-Prawda-wyszeptał Jonathan. Bartra poklepał go po plecach, lekko się uśmiechając.  Zdążył zauważyć, że Dos Santos źle wygląda, jego ciemna skóra poszarzała, był niewyspany.
-Camilla i Lea chcą wiedzieć dlaczego pisze tu Isabel Dos Santos.
-Powiedziałeś im?-zainteresował się Bartra.
-Jeszcze nie-pokręcił głową.-Nie umiem-dodał ciszej.
-Myślę, że to ci pomoże, jak wyrzucisz emocje z siebie.Mnie zresztą też.
Dos Santos spojrzał na kumpla pytająco.
-Mamy czerwiec. To wszystko zaczęło się w czerwcu przecież. Wtedy zaczęła się źle czuć i w końcu poszliśmy do lekarza. A potem… a potem…sam wiesz.
-I zabraliśmy ją na Euro. Jej marzenie.-Jonathan zacisnął pięści, walcząc z ukłuciem bólu w sercu. Ale czuł się lżej, o dziwo,rozmowa o niej dawała mu dawno nie znane poczucie spokoju. Bartra też to chyba odczuł, bo podniósł w końcu głowę, zaprzestając obserwacji żwiru pod ich stopami i zaczął cichym głosem opowiadać.
-Pamiętasz przecież jak to było…

[Wakacje piłkarzy, w tym samym czasie, co urlop Xaviego i spółki na Costa Brava,czerwiec 2012]

Kolejny upalny dzień czerwca.
Kolejny dzień, gdy Isabel się skarżyła na złe samopoczucie.
Nie,wróć, pomyślał Jonathan. Isabel już przestała się skarżyć. To znaczy, skarżyć się na głos…. Jej mina i smutne oczy świadczyły jednak, że ból nie ustąpił i,że wciąż źle się czuje, Niemal od razu zacisnął pięści. Ale przecież ze złym samopoczuciem najlepszej przyjaciółki nie mógł walczyć, bo przecież jak.
Poszedł za to do Bartry. Brat Isabel był dziś wyjątkowo niewyspany i bledszy niż zwykle, dokładnie jak jego siostra. Dos Santos zmarszczył brwi. Rodzinne to mają, czy co? Współdzielenie samopoczucia jak bliźniaki jednojajowe? Hm,dziwne, pomyślał.
Zatrzymał czubkiem buta piłkę, która wymknęła się spod kontroli przyjaciela i odleciała w bok, akurat pod nogi Meksykanina.
-Marc,nie śpij na boisku. Trening jest, trzeba było kłaść się wcześniej spać, a nie oglądać film do trzeciej w nocy-wygłosił monolog pod nosem, nie dbając o to czy Katalończyk go usłyszy.
-Daj mi spokój-warknął Bartra, odbierając kopniętą do niego z powrotem piłkę.
-Wiesz może dlaczego Isabel się źle czuje?-Jonathan zignorował chamską odpowiedź przyjaciela. Dziś ćwiczyli sobie sami na jednym z mniejszych boisk Ciutat Esportiva, tak kompletnie dla własnej przyjemności. Chcieli trochę pokopać piłkę. Barcelona miała wakacje, część piłkarzy rozjechała się do rodzin, część pojechała do domku Xaviego na Costa Brava. To znaczy, ta elitarna część, jak to nazywał dla żartu Bartra, najlepsi przyjaciele… Oni też byli zapraszani, przez samego gospodarza, Bojana i Pedro, przyjaźnili się z nimi, ale…
Nie pojechali, jakoś tak wyszło.
-Może idź z nią do lekarza?-doradził Marcowi po chwili głębokiego namysłu, pokazując głową na siedzącą na trybunach Isabel. Rozmawiała właśnie przez telefon.
-Właśnie usiłuję ją namówić. Bo to trwa już…jakiś miesiąc?
-MIESIĄC??!-Dos Santos doznał autentycznego szoku. –i do tej pory nie była nigdzie u lekarza?
-HHAhaha.Doprawdy śmieszne-zareagował Bartra ale uśmiechnął się lekko-Tłumaczę i proszę.. Nie i nie. Może ciebie posłucha.-przewrócił oczami.
-Dobra-zareagował z ochotą Dos Santos, szczerząc w uśmiechu białe zęby. Zostawił piłkę i kumpla i pobiegł w kierunku trybun.

Perswazje dwóch bardzo upartych piłkarzy trwały bardzo długo, aż w końcu przekupiono Isabel  obietnicą zakupienia dużej porcji lodów. Nie lubiła nigdy chodzić do lekarzy, miała uraz z dzieciństwa pobolesnej serii potrzebnych małemu dziecku szczepień, ponadto, uważała, że w tym przypadku to niepotrzebne. Kilka razy się źle poczuła, była bledsza, ale przecież ostatnio mało jadła. Nie miała czasu- biegała załatwiać różne istotne sprawy, studia na kulturoznawstwie dawała się jej w kość. Studenckie życie…
Oni jednak nie dawali za wygraną.
W końcu się zgodziła. Gdy nawet mama Bartry zauważyła pewnego dnia, że Isabel ostatnio źle wygląda, poddała się.
Do lekarza wydelegowany został z nią Marc, który zarządził wizytę już tego samego dnia po południu, aby jego młodsza siostrzyczka się przypadkiem nie rozmyśliła.
-Powodzenia-wyszczerzył się Jonathan, widząc oburzoną minę Isabel i Marca, wysiadającego z samochodu.Pomachał im wielkim opakowaniem lodów, które zakupił, aby uwidocznić przyjaciółce, że jak załatwić, co trzeba będzie miała nagrodę.
-Nie traktujcie mnie jak małego dziecka!-oburzyła się dziewczyna.
Dos Santos uśmiechnął się Inaczej się nie dało, gdy patrzyła na nich ze słodką minką, która miała udawać dużego focha. Takiego z przytupem.
-Przykro mi Isabel, ale jesteś tak słodka, że inaczej się nie da! –zawołał jeszcze za nimi. Wystawiła mu język. Dosłyszał śmiech Bartry i mógł przysiąc , ze Hiszpanka się właśnie zarumieniła.

-Zjadłem wtedy te całe lody-przypomniał sobie Dos Santos i się uśmiechnął.-Strasznie długo was nie było.
-Potem musiałeś je odkupić.
Uśmiechnęli się obaj na samą myśl o przepysznych pistacjowych lodach ze starej lodziarni na rogu carrer del mar. Skromny,staroświecki lokal prowadzony przez starszego pana, Jorge Sala. Jego rodzina utrzymywała tą knajpkę od niepamiętnych, dawnych lat, a rodzinny biznes lodowy  był zapewnieniem w miarę dobrego życia. Nigdy nie jedli tak dobrych lodów, jak tam… Dziwili się też, że zawsze jest tam cicho i przytulnie, jakby tylko nieliczni wstępowali do środka na zimną przekąskę. Ale za każdym razem pan Sala z dobrotliwym uśmiechem na pomarszczonej twarzy zapewniał młodych piłkarzy, że biznes się kręci i jest naprawdę dobrze.  I takiego go pamiętali, ciepło witającego klientów, schylonego nad ladą, w szarym sweterku i z mądrze błyszczącymi,wciąż młodymi, niebieskimi, jak prawdziwi Katalończycy, oczami. Kolejne z magicznych miejsc z młodości…
-Powiesz mi, jak to dokładnie było w gabinecie?
Bartra kiwnął głową i zapiął swoją czarną, skórzaną kurtkę na zamek. Poczuł przebiegające wzdłuż kręgosłupa dreszcze. Nie wiedział jednak, czy to z zimna, czy od koszmarnych wspomnień.

Poszli przestronnym, jasnym, lecz nieprzyjemnie jasnym korytarzem. Bez trudu trafili do właściwego gabinetu, pokierowani przez uprzejmą pielęgniarkę w okienku recepcji. Lekarz od razu się nimi zajął, jak trzeba. Wysłuchał monologu Marca,czasami przerywanego krótkimi, lecz rzeczowymi wtrąceniami Isabel. Porozmawiał z nimi chwilę,  potem szybko przebadał dziewczynę. Zmarszczył brwi. Był już niemłodym człowiekiem, wysokim i z krzaczastymi brwiami, włosy miał już przyprószone siwizną. Wzbudzał jednak zaufanie, a z każdym pacjentem obchodził się przyjaźnie, dając mu do zrozumienia,że mu zależy na rozpoznaniu przyczyny choroby i jej wyeliminowaniu.
-Wydaje mi się, że to nic poważnego, ale pani Lorenzo ma powiększone węzły chłonne. Dla spokoju zaleciłbym jeszcze wykonanie badania rentgenowskiego.
Podniósł słuchawkę telefonu i zamienił z kimś kilka zdań.
-Możemy wykonać je nawet teraz.

Bartra został sam na korytarzu, gdyż ze zrozumiałych powodów nie wpuścili go za szczelnie zamknięta salę do rentgena. Popatrzył na zamykające się ciężkie drzwi za drobną postacią Isabel. Doznał irracjonalnego uczucia lęku. Czegoś się zaczął bać…
Potrząsnął głową, jakby to miało odgonić bezpodstawnie złe myśli, podszedł do okna, by zlokalizować samochód na parkingu, a w nim zajadającego lody Dos Santosa. Jego przyjaciel zapewne również martwił się o Isabel, bardzo się zaprzyjaźnili w ostatnim czasie…
Oczekiwanie trwało jakiś czas, który zdenerwowanemu Marcowi wydał się niemal godziną. W końcu wyszli, a lekarz nie miał zbyt ciekawej miny. Podszedł do Marca i się spokojnie uśmiechnął.
-Postaram się jak najszybciej opisać zdjęcie, proszę przyjść pojutrze.
-Ale…
-I proszę być dobrej myśli.

-Marc? On już wiedział, prawda?
Szpital Sant Pau był najlepszym w Katalonii i miał najlepszych specjalistów.
-Tak, Jonathan, sądzę, że wiedział.

Z tamtych najgorszych w jego życiu dwudziestu minut niewiele pamiętał. Werdykt lekarza, wypowiedziany jak najspokojniejszym głosem. Blada jak prześcieradło twarz Isabel. Jego własne niedowierzanie.
To niemożliwe przecież. Dlaczego ona?
Kłębiące się myśli. Jak powiedzieć rodzinie? Jonathanowi? Kolegom…
- Jest pan pewny? Nic się nie da zrobić?
-Tylko operacja, naprawdę mi przykro.-widać było w oczach lekarza, że ni mówił tych słów tylko dlatego, że tak wypadało.
Wychodzili z gabinetu jak w transie. Isabel nie dała mu się objąć, przytulić. Poszła szybciej do przodu, a po kilku krokach bezwładnie osunęła się na ziemię.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz